Niedziela, 17 czerwca, zawody CSIO 5* w Sopocie, Puchar Narodów zaliczany do 1 Dywizji europejskich rozgrywek FEI Longines Jumping Nations Cup. Wysokość przeszkód 160 cm. O miejsca na podium walczyło osiem drużyn z całego świata. Polskę reprezentowali: Jarosław Skrzyczyński, Krzysztof Ludwiczak, Wojciech Wojcianiec i on… Jan Bobik ze SK Nowielice. Największe zaskoczenie sopockiego parkuru. Takie przejazdy, które są jak połączenie dwóch przeciwnych dziedzin; poezji i matematycznej logiki, zostają w pamięci na długo.

 

Podobnie jak wizyta w domu rodziny Bobików, w którym od progu czuć zapach kadzidła, a ściany zdobią obrazy z końmi, na półkach stoją pamiątkowe statuetki, rzeźby i puchary. W stylowych meblach tkwi duch pokoleń. Uwagę przykuwał wielki tort bezowy, czekający na gości. To specjał mamy Jana. Okoliczne cukiernie czasami mogą to bezowe cudeńko sprzedawać. A jaką kawę chcesz? Bo my pijemy tylko prawdziwą włoską ─ zatroszczył się o nas nasz rozmówca. I jak się okazało, Włochy są im bardzo bliskie. Taka biesiada i dłuższa rozmowa przy domowych specjałach to dla rodziny Jana prawie tradycja.

 

Czy w Twojej rodzinie jest ktoś, kto odpowiada za ten zapach kadzidełek w domu, za dobrą energię, którą tutaj czuć?

Jan Bobik: Chyba wiem, do czego zmierzasz… Jest ktoś taki, kto zna wiele sposobów, które pomagają utrzymać tę energię, które pomagają np. w leczeniu różnych schorzeń i ochraniają przed złem. Mówię o mojej mamie. Ona nam pokazuje kierunki związane np. z medycyną alternatywną. Daje nam wolną rękę w wyborze różnych rozwiązań w życiu i myślę, że poprzez wiedzę, jaką ona posiada i której nie można posiąść od tak, z książek nauczyłem się być otwartym na wiele rzeczy.

 

 

Jesteś przeciwnikiem konwencjonalnej medycyny?

Nie. Jednak, kiedy miałem problemy z plecami i już nic nie pomagało – ani lekarze, masaże czy tabletki, mama poradziła mi, żebym spróbował leczenia alternatywnego i to właśnie pomogło. Mam wrażenie, że takie rozwiązania to temat tabu. Wielu ludzi z tego korzysta, ale nie wypada do tego się przyznawać.
Czy tylko dla siebie czerpiesz korzyści z takich metod?
Nie, to także pomaga koniom i wpływa na stosunki międzyludzkie. Współpracuję z osteopatą koni, Tomaszem Zarankiem [absolwent Nottingham Trent University w dziedzinie Nauk Sportów Hippicznych, wykwalifikowany w terapii czaszkowo-krzyżowej, manualnej na stawach, masażu klasycznym oraz sportowym masażu koni – przyp. red.]. Pracujemy od dwóch lat, spotkaliśmy się przypadkiem, chociaż wiem, że w życiu nie ma przypadków. Tomasz pomaga moim koniom po zawodach wrócić do równowagi i pełnej kondycji, głównie przez masaż i technikę rozciągania. Doskonale zna anatomię koni i potrafi łączyć skutecznie różne techniki pracy z nimi.

 

A na parkurze, z jakich źródeł wsparcia korzystasz?

Myślę, że nieocenionym wsparciem dla zawodników jest praca z psychologiem sportowym. Ja się na nią zdecydowałem całkiem niedawno. Za dużo miałem na konkursach błędów wynikających z głowy – albo się spalałem, albo nie radziłem sobie z presją. Poświęcam na to dużo czasu, bo sama podróż do psychologa, który jest w Szczecinie, to dwie godziny w jedną stronę. Ale wiem, że warto. Teraz na zawodach odcinam się od ludzi, presji, chaosu, oczekiwań, stresu. Na parkurze muszę być sam. Wyobrażam sobie, że kiedy tam jestem, zamykam się jak w bańce, tornadzie albo diamencie, najtwardszym z minerałów, którego trudno skruszyć albo zarysować. Ta wizualizacja też wymaga treningu, ale pozwala mi być „tu i teraz” w czasie startu.

 

Na CSIO 5* w Sopocie byłeś w diamencie czy w tornadzie?

Tam użyłem wielu wyobrażeń. Wyciągnąłem wtedy wszystkie asy z rękawa, bo te zawody były dla mnie bardzo ważne. To była szansa, na którą czekałem i do której się przygotowywałem i fizycznie i psychicznie. Chciałem ją wykorzystać, żeby móc pójść dalej. Czasami w kalendarzu sportowym pojawiają się takie zawody, na których nie wypada nie dać z siebie wszystkiego. Z każdej szansy trzeba w sporcie umieć skorzystać.

 

 

A poza jeździectwem?

To trzeba zaufać intuicji. Pierwsza myśl jest ważna. Warto słuchać siebie, a nie tego, co mówią inni. Czasami podejmuję decyzje wbrew komuś lub czemuś, ale zostaję z przekonaniem, że jest mi z tym dobrze.

 

Przykład?

Będzie sportowy. Nigdy nie będzie mi się podobało, jeśli wyjadę na parkur z myślą, że jadę na piąte miejsce. Chyba, że założenie jest takie, że mam znaleźć się w pierwszej piątce, co będzie gwarantem kolejnych kwalifikacji. Jednak konkursy takie jak Grand Prix motywują mnie do tego, by celować wyżej. O to czasami mam z tatą sprzeczki, ostatnio np. w Jakubowicach. Dlatego zdarzają się te zrzutki, bo celuję w pierwsze miejsce. Tata próbuje uspokoić moje ambicje, mówi, żebym był np. trzeci, ale pewny. A ja jednak wiem, że jeśli będę trzeci, to będę myślał o tych dwóch miejscach przede mną. I oczywiście, kiedy nie zwyciężam, ale jadę z myślą o tym, to po wszystkim czuję, że jestem wobec siebie fair i że niewiele mi brakowało. Dla mnie jest ważne, żeby czuć rywalizację i jeździć dla sportu.

 

Co dzisiaj oznacza „jeździć dla sportu”?

To już jest w jeździectwie coraz mniej spotykana postawa. Coraz więcej ludzi jeździ albo dla pieniędzy, albo dla prestiżu, żeby tylko się pokazać, a dla innych jest to po prostu sposób na życie. Moim celem nie jest zarobić milion złotych, tylko pojechać na igrzyska olimpijskie. Po zawodach w Sopocie dwa konie, na których jeżdżę, Chacco Amicor i Chacco Amicor ZM, których właścicielem do niedawna był Zdzisław Mikuła, zostały sprzedane Janowi Zybale. Pan Mikuła jest dla mnie jak dziadek i wziął mnie pod uwagę w czasie tej sprzedaży. Porozmawialiśmy z panem Zybałą i ustaliliśmy wspólne sportowe cele. I dzięki temu mogę kontynuować swoją karierę i starty, nie przerywam tej drogi.

 

Wróćmy jeszcze do Twojej techniki diamentu. Czy takie odcięcie się od bodźców z zewnątrz rzeczywiście pozwala być tu i teraz?

Pozwala, bo to odcięcie nie dzieje się na zawołanie, jak tylko przekroczę linię parkuru. Świat nagle wokół mnie nie znika – jest, tylko inaczej go odbieram. To jest proces przypominający nurt rzeki. Nie zawsze to się udaje, by w tę rzekę wejść i płynąć, bo czasami ktoś mnie zaczepi, a ja się przed tym nie „ochronię” i łatwo wpaść w chaos. Kiedy puszczają mi nerwy, wszystko robi się nerwowe. Muszę się pilnować, bo konie takie rzeczy wyczuwają.

 

Co zrobić, żeby się ochronić? Zauważyłam, że na lewym nadgarstku nosisz czerwoną nitkę.

Tak, nitkę z agatem. To prezent od mojej dziewczyny. Talizman. Jeśli ktoś jest ochroniony i nie ma do niego dostępu, to nie będzie zaczepki. On jest wtedy niewidoczny. To tak, jakbym miał wejść pośród dziesięciu kolegów, którzy mnie nie lubią albo z zawiści chcą mi wbić szpilę – nie zrobią tego, jeśli będę w zgodzie ze sobą, skoncentrowany na celu.

 

W Tobie siedzi kawał wrażliwego, czułego na świat faceta. Po kim odziedziczyłeś tę uważność?

Moi rodzice tacy są. A połączenie tych ich cech daje taką mieszankę wybuchową. U każdego z nich ta wrażliwość jest inna. Mój Tata mało mówi, nie lubi stać na scenie w świetle reflektorów, choć jest świadom swoich osiągnięć w jeździectwie [Janusz Bobik – jeździec i trener, dyrektor SK Nowielice; uczestnik 21 startów w Pucharze Narodów (1975-1985), największe sukcesy odniósł na Szampanie, z którym zdobył srebrny medal olimpijski (1980) – przyp. red.]. Podoba mi się ta jego postawa, że ci, którzy mają o mnie wiedzieć, to wiedzą i robienie sztucznego szumu to żadna metoda.

 

Jak poznali się Twoi rodzice?

Na obozie sportowym w Drzonkowie. Tata był na zgrupowaniu jeździeckim, a Mama na zgrupowaniu gimnastyczek sportowych.

 

 

Pochodzisz z rodziny z wielopokoleniową tradycją jeździecką i sportową. Czy z tego powodu było Ci łatwiej czy trudniej?

Nigdy nie odczułem presji ze strony Taty związanej z kontynuacją tej tradycji. Miałem zajmować się tym, w czym będę dobry i szczęśliwy. Kiedyś uprawiałem wszystkie sporty, które były w szkole. W piłce nożnej byłem bramkarzem, nawet udało mi się kiedyś z drużyną zdobyć tytuł wicemistrza województwa. Finał graliśmy na stadionie Pogoni Szczecin przed wielką publicznością. To było coś. Drugi sport, który mnie pasjonował to był tenis stołowy, gra w deblu.

 

A kiedy pojawiły się konie?

Tata w każde wakacje trenował młodzież w Nowielicach. Miałem tam kolegów i koleżanki, z którymi grałem albo w piłkę, albo w tenisa. I zawsze było tak, że albo ja czekałem, aż oni skończą jazdę, albo oni czekali na mnie, aż skończę grę. Któregoś dnia to czekanie już mnie męczyło. Wstałem z ławki, wsiadłem na konia. Włączyła się we mnie rywalizacja. Oni zaczęli skakać, więc pomyślałem, że ja też dam radę. I jak już odkryłem, że jazdę konną mam we krwi, to miałem najciężej spośród rówieśników. Ze względu na Tatę. Nawet jeśli coś zrobiłem najlepiej, to byłem na szarym końcu, żeby uniknąć komentarzy środowiska.

 

Jak się zmieniła Twoja relacja z tatą od czasu, kiedy postanowiłeś jeździć zawodowo?

Jesteśmy non stop razem. To ma swoje plusy i minusy. W pewnym momencie przychodzi przesyt. Czasami można sobie coś za dużo powiedzieć, bo znamy się na wskroś. Wiemy, co może zaboleć. Ale wiem, że żaden trener z zewnątrz nie przyłożyłby się do mnie tak jak Tata. I mam za co być mu wdzięcznym. A relacja ojciec-syn została zatarta.

 

To znaczy, że coś straciłeś?

Skupiliśmy się obydwoje na jeździectwie. To zresztą całe życie Taty, konie zawsze były u niego na pierwszym miejscu. Nie było czasu albo siły, żeby chociaż pomyśleć o innym sporcie, pograć razem w piłkę. Można byłoby podciągnąć w naszej relacji te inne dziedziny, ale coś za coś. Jest jak jest. Nie będę narzekał. Teraz każdy z nas jest w innym wieku i raczej tego, co straciliśmy, nie nadrobimy. Tata daje mi duże pole manewru do działania. Stoi teraz bardziej za mną, nie tak bardzo z przodu jak kiedyś. I przez to ma też więcej czasu na swoje przyjemności. Doba ma 24 godziny i chciałbym, żeby po każdym dniu Tata był zadowolony, spełniony.

 

 

A w Twoim dorosłym życiu konie są na pierwszym miejscu?

Tak, ale na równi z rodziną i życiem prywatnym. Staram się wszystkie obowiązki, jakie mam, nie tylko te wobec koni, wypełniać.

 

Opowiedz mi o swoim dziadku…

Dziadek od strony Taty zapoczątkował konie w Nowielicach. Przez wiele lat pełnił funkcję dyrektora stadniny. Jeździł konno, ale tylko w teren. Objeżdżał pola, sprawdzał, co dzieje się w wiosce. Mam jedno takie szczególne wspomnienie z czasów dzieciństwa związane z dziadkiem. Byłem wtedy w podstawówce. Koledzy wracali do domu autobusami, a po mnie, w ostatni dzień szkoły, dziadek przyjechał bryczką z końmi. Wziął kilku moich kolegów i zorganizował nam przejażdżkę po mieście. Dziadek nigdy nie przejmował się tym, co ludzie powiedzą i robił swoje. Nie myślał wtedy o tym, że może zdenerwuje kierowców, tylko myślał o mnie.

 

Chyba podobnie w życiu postępujesz.

Tak. Mam swoje zdanie. I pilnuję go.

 

Jak będzie Twoje życie wyglądało za kolejne 10-20 lat?

Moim celem jest własna stajnia. Nie chciałbym pracować dla kogoś, wolę dla siebie. Nawet kosztem większej ilości obowiązków i większego stresu. Niezależność jest dla mnie jedną z ważniejszych wartości w życiu. Chcę być szanowanym sportowcem, który ma pewne osiągnięcia i jest szanowany w środowisku. Nie chciałbym, by o mnie ktoś mówił coś złego.

 

Jak na Ciebie działają porównania do Twojego ojca? Zdarza się przecież, że startujesz w tych samych zawodach, na tych samych hipodromach, na których walczył o złoto Twój ojciec wiele lat temu.

Nie jest to na miejscu, kiedy wjeżdżam przed swoim startem na parkur, a spiker przywołuje wyniki sportowe Taty. Myślę, że mam już czym się pochwalić, a historia jest historią. Każdy Tatę zna w środowisku, ale byłoby mi miło, gdyby moje imię i nazwisko mówiło tylko o mnie w czasie zawodów. Na to pracuję.

 

Czy masz jakiś sprawdzony sposób na to, by w mądry sposób korzystać z przeszłości?

Kiedy wystartowałem w pierwszym swoim Pucharze Narodów w Luxemburgu, rok temu miałem wynik 12/8. Czułem się tam sparaliżowany. Drugi raz jechałem taką wysokość i po raz pierwszy w kadrze narodowej. Tata chyba widział, że nie byłem zadowolony z efektu. Podzielił się wtedy ze mną swoimi doświadczeniami z takiego konkursu. Kiedy z przeszłości można korzystać jak z bliskiego przykładu, to nie działa to jak stanie w miejscu. To daje wsparcie.

 

Jak wspominasz swój czwarty start w Pucharze Narodów, który odbył się ostatnio w Sopocie? To dla kibiców były wielkie emocje. Polska drużyna zajęła wysokie czwarte miejsce.

Do końca nie wiedziałem, czy pojadę Puchar jako członek głównej ekipy. Wiedziałem, że byłem brany pod uwagę. Mimo to myślałem tylko o niedzieli, o godzinie 14:00. Wcześniej konkurs Grand Prix przejechałem ze zrzutką, a to był z kolei drugi taki mój start. I w ogóle nie mam z niego wspomnień. Tak byłem skoncentrowany na Pucharze. Mój osobisty cel to był jeden przejazd na zero. Nieważne, czy w pierwszym czy drugim nawrocie. Parkur był wymagający. Zacząłem myśleć, że koń jest już zmęczony i ma drugi raz pokonać niełatwy tor. Nagle zobaczyłem, że zawodnicy z innych ekip zaczęli zrzucać na przeszkodach. Zmobilizowałem się. Myślałem tylko o tym celu. Raz na zero. Czemu miałbym nie dać rady? Pomyślałem, że nie mogę oddać zera, jeśli już wiem, jak pojechać, żeby uniknąć zrzutki na ostatniej przeszkodzie i jak odrobić stratę czasu. Udało się. Było zero.

 

A jaka była atmosfera w drużynie?

Wszyscy byli pozytywnie zaskoczeni. Nie ma co ukrywać, uważano mnie za najsłabsze ogniwo zespołu, a do tego byłem najmłodszy w ekipie – na papierze, bo przecież sport to wyniki i tabelki.

 

Przeplatamy w naszej rozmowie wątki sportowe z rodzinnymi, dlatego teraz chciałabym zapytać o Twoja siostrę, która też jeździ konno. Wasza relacja zaczęła się umacniać nie tak dawno temu…

Ze względu na to, że wybrałem jazdę konno, nie mogłem pójść na studia tak jak Ania, która wyjechała na studia, na oceanografię, do Trójmiasta. Widywaliśmy się bardzo rzadko. Po studiach wróciła do domu. Potrzebowałem pomocy w stajni i któregoś razu w wakacje siostra zaproponowała mi pomoc i tak zostało. Jesteśmy non stop razem. I nadrabiamy stracony czas.

 

 

A w dzieciństwie jak między Wami było?

Ania jest starsza o rok. Zawsze nabierałem się na jej płacz. Kiedy się biliśmy i już nie dawała mi rady, zaczynała beczeć. Od razu odpuszczałem, ale za chwilę dostawałem łomot znienacka. Zawsze mi pomagała w nauce, była wzorową uczennicą, nie tak jak ja. Zawsze sobie powtarzałem w szkole, że mam pasek, ale zielony – nadziei. Nauczyciele pytali dla żartu, czy rzeczywiście jestem jej rodzonym bratem.

 

Ania wspominała, że pasjonujesz się motoryzacją…

Tak, od dziecka lubiłem grzebać w polskich autach i motorach. Mój pierwszy samochód to był maluch, kupiłem go za własne pieniądze dzień po zdaniu prawa jazdy. Kosztował wtedy 500 zł, tankowałem go do pełna za 75 złotych i byłem jedynym chłopakiem w liceum, który miał auto. I to w kolorze morskiej zieleni. Dzięki temu, że mój sąsiad znał się na maluchach, miał sporo do nich części, z których mogłem korzystać, to dorobiłem się wersji samochodu na wypasie. Koledzy się ze mnie śmiali, ale jak trzeba było gdzieś pojechać, to nagle miałem wianuszek przyjaciół.

 

A dużo ich dzisiaj masz?

Mam jednego przyjaciela, od przedszkola. Mogę z nim polecieć na księżyc i wiem, że damy radę. Mieszkał obok mnie do liceum, potem wyprowadził się do Bydgoszczy, ale dalej się spotykamy. Razem właśnie jeździliśmy tym maluchem. A w ogóle mieliśmy dwa maluchy, drugi kupiliśmy na pole. Obcięliśmy mu dach i mieliśmy kabriolet, którym przez łąkę jeździliśmy nad morze. I te spontaniczne wspólne podróże nam zostały. Ostatnio pojechaliśmy tak, choć nie maluchem, do Amsterdamu. Pół dnia w drodze, wieczór na miejscu, a w nocy powrót.

 

W Twoim garażu stoi zabytkowa kolekcja?

Stała, bo wszystko sprzedałem. Zostawiłem sobie tylko zabytkowy motor na pedały marki Romet. Ma 50 lat i mam go od pierwszego właściciela z oryginalnymi papierami. Poczekam jeszcze z dziesięć lat i może wstawię go do domu…

 

A może do ślubu nim pojedziesz?

Może, w końcu jest dwuosobowy. Na upartego by się dało.

 

A przechodząc z garażu do stajni…

Teraz mam w treningu jednego swojego konia – sześcioletnią klacz, która daje mi dużo satysfakcji, ale niestety dla mnie jest za mała. Myślę, że kiedyś jakiś junior będzie miał z niej radość. W sumie w stajni mam 15 koni. Najważniejszym emocjonalnie koniem jest Santissa, siwa dwunastoletnia klacz, wyhodowana przez Tatę tutaj w Nowielicach. Na niej miałem swój pierwszy medal, brąz w Mistrzostwach Polski Młodych Jeźdźców. Towarzyszyła mi we wszystkich pierwszych etapach kariery. Pierwsze punkty do Longinesa, Potęga Skoku wygrana w Lublinie, Poznaniu, Warszawie, liczne championaty… Koń moich początków. Następnym koniem jest Farmer, też wyhodowany w Nowielicach, dziesięcioletni ogier. Na nim miałem pierwszą trójkę w Longinesie w Ciekocinku. I kolejne konie to dwa ogiery: Chacco Amicor i Chacco Amicor ZM. Ten mniejszy, gniady, potrzebuje więcej czasu, żeby osiągnąć pewne rzeczy. Uczy się na nowo zaufania do ludzi, niestety poprzedni właściciele go skrzywdzili. A kasztan, ten duży, kiedyś był odpadem. Każdy psioczył, gadał, pluł na niego. Wszyscy fachowcy stawiali na nim krzyżyk. Miał pięć lat, był niezajeżdżony, trafił pod siodło prosto z łąki. W zeszłym roku wszystkich zaskoczył. Okazało się, że jest prawdziwym sportowcem. Przyznaję, że nie lubię z nim chodzić w ręku. Jak był młodszy, stawał dęba. Teraz jest już lepiej, ale zanim z nim wyjdę na przegląd weterynaryjny, to się pomodlę.

 

Jak budujesz zaufanie u koni?

Nie jestem zwolennikiem przemocy. To przynosi odwrotny skutek. Cierpliwość i spokój jest jedyną drogą. Ja się nie poddaję, kiedy muszę konia na nowo oswoić z rowem z wodą. Potrafię z nim przez kilka dni, krok po kroku podchodzić do przeszkody. Mam dla koni, które tego potrzebują, czas.

 

Jaki jest Twój najważniejszy sportowy cel?

Największym marzeniem są igrzyska olimpijskie. Mało u nas sportowców ma taki cel, co mnie lekko niepokoi. Indywidualnie czy w drużynie – bardzo chcę tam pojechać. Jak mi Tata opowiadał o igrzyskach w Moskwie, to zrozumiałem, że to jest wszystko, czego powinien doświadczyć sportowiec zebrane w jednym miejscu. Nie ma drugiej takiej imprezy.

 

Niektórzy mówią, że w życiu powinno się chodzić na palcach wokół marzeń, żeby się spełniły.

A ja myślę, że trzeba o nich mówić, żeby wzmacniać ich moc, nie można do nich dążyć w skrytości. Ważne jest, żeby robić wszystko, by marzenie się spełniło, pracować nad jego realizacją. I czasem trzeba marzenia ustawić w kolejce, bo wszystkich nie da się ze sobą pogodzić.

 

 

Co daje zawodnikowi poczucie pewności siebie?

Wygraną. Każdego rodzaju. Nie tylko podium. Każdy sukces w życiu buduje pewność siebie.

 

Czy to nie jest zaklęte koło?

Jedno wynika z drugiego.

 

To od czego zacząć?

Od ciężkiej pracy. Spróbować coś osiągnąć, nie zniechęcać się, jeśli coś nie wyjdzie. Zrozumieć, ze świat jest skonstruowany dwubiegunowo; jeśli jest fala, to kiedyś z niej się spadnie.

 

Myślałeś kiedyś o tym, jak to będzie, kiedy spadniesz?

Nie można o tym myśleć. Tego się nie przewidzi. Jeśli to się zdarzy, trzeba odpocząć, przez chwilę zająć się czymś innym, żeby po chwili znowu wrócić na wznoszącą falę.

 

Dziękuję za rozmowę.

Tekst: Kalina Gierblińska

Fot. Anna Pawlak i Przemysław Pytliński