W przytłaczającej większości polskich klubów jeździeckich dzień, w którym odbywa się stajenny Hubertus, to prawdziwe święto. Konie i sprzęt wyczyszczone jak nigdy wcześniej, odświętne stroje jeźdźców i takaż atmosfera. Jednak nie zawsze wszystko układa się po myśli organizatorów. Czasem los pokazuje jednak swoje chmurne oblicze i po zakończonym Hubertusie interwencji lekarskiej wymagają konie, jeźdźcy lub i jedni i drudzy. Jak więc traktować to tradycyjne święto jeździeckie i jak postępować?
Z tymi pytaniami zwróciłem się do doświadczonego Stanisława Marchwickiego, wielokrotnego uczestnika Hubertusów i gonitw Św. Huberta:
Sezon startów na otwartych hipodromach powoli się kończy. Niedługo nastanie czas Hubertusów. Co sądzisz o tym aspekcie jeździectwa?
Cóż mam powiedzieć, przecież wielokrotnie razem organizowaliśmy i przeprowadzaliśmy klubowego Hubertusa. Jak zadzwoniłeś do mnie z informacją, o czym chciałbyś tym razem rozmawiać, uzmysłowiłem sobie, że przebrnęliśmy razem przez 19 lub 20 Biegów Św. Huberta, w których ja pełniłem funkcje mastra, a ty kontrmastra. Moja opinia o Hubertusach może więc być chyba tylko jedna: to bardzo fajna tradycja, którą jak najbardziej należy kultywować. Zakładam, że o sens przeprowadzania tego typu imprez pytałeś mnie w podtekście.
Chyba trochę tak, o to właśnie mi chodziło. Ale może trochę byśmy rozszerzyli ten temat? Skąd ta tradycja w jeździectwie?
No cóż, postać samego świętego Huberta związana jest bardziej z łowami, czyli polowaniem. Jeźdźcy tak trochę „podkradli” go myśliwym. Legenda mówi, że Hubert będąc potomkiem królewskiego rodu Merowingów w czasach swojej młodości pędził dosyć hulaszczy tryb życia. Uciechy dworskie i polowania wypełniały mu beztroskie dni aż do 40 roku życia. Wtedy to, będąc na polowaniu w Wielki Piątek, spotkał w lesie białego jelenia ze złotym krzyżem między rogami. To spotkanie odmieniło jego życie tak, że rozpoczął studia teologiczne i działalność misjonarską. Zmarł w wieku 72 lat jako biskup, a potem został świętym.
Z tego, co powiedziałeś, wygląda na to, że my jeźdźcy mamy trochę wspólników w tej kradzieży patrona. Święty Hubert, jeśli się nie mylę, jest oprócz myśliwych również patronem związanych z polowaniem strzelców, leśników, a także kuśnierzy oraz sportowców w ogóle, a nawet i matematyków. Znalazłem też informacje o tym, że Św. Hubert był również patronem lunatyków i chorych na epilepsję.
Nie wdawajmy się zbytnio w te szczegóły, bo chyba żaden z nas nie jest specjalnym fachowcem w tej kwestii. Poprzestańmy może na stwierdzeniu, że Święty Hubert wziął pod swoje opiekuńcze skrzydła również i jeźdźców. Z tej opieki wynika tradycja rozgrywania w stajniach i klubach jeździeckich jesiennych Hubertusów jako imprezy zamykającej sezon startów na otwartych hipodromach. Jest to bezpośrednie nawiązanie do dawnej tradycji myśliwych, którzy w dniu swojego patrona, czyli 3 listopada, organizowali na jego cześć wielkie polowanie. Do Polski ten przejaw kultu Świętego Huberta trafił stosunkowo późno, bo mniej więcej pod koniec XVII wieku, kiedy na polskim tronie zasiadł elekcyjny król August II Mocny. Zarówno on, jak i zasiadający na polskim tronie po nim jego syn August III, byli zagorzałymi myśliwymi. Za czasów tego ostatniego otwierające sezon jesienno-zimowych łowów polowanie ku czci Świętego Huberta rozpoczynało się 3 listopada i trwało do 10 listopada.
Jestem pod wrażeniem! Przyznam, że nie oczekiwałem aż takich szczegółów! Trudno mi jednak odnaleźć korzenie Biegów Świętego Huberta w ośmiu dniach polowania, jakie organizowano jakieś 3 wieki temu.
Mam nadzieję, że nie sądziłeś, że będę nieprzygotowany do dzisiejszego spotkania? Też myślę, że korzenie korzeniami, ale na ostateczny obraz dzisiejszych obchodów przez jeźdźców dnia Świętego Huberta większy wpływ miały nieco inne tradycje. Mówię teraz o polowaniach par force, czyli takich polowaniach, podczas których myśliwi poruszali się konno goniąc za zwierzyną z użyciem sfory psów. Pogoń za zwierzęciem trwała dotąd, dopóki nie padło ono ze zmęczenia. Polowanie takie prowadził „master”, który każdorazowo instruował uczestników o obowiązujących podczas gonitwy zasadach. Polowano w ten sposób na lisy i zwierzynę płową. Uczestnik „zaliczał” polowanie jeśli dotarł na miejsce, gdzie padło gonione zwierzę, zanim sfora psów zdążyła go pożreć. Przyznasz, że było to nieco brutalne?
W późniejszym okresie w miejsce polowań par force zaczęto organizować gonitwy myśliwskie. Rządziły się one nieco innymi zasadami niż polowania. Między innymi nie wolno było aż do finałowej pogoni opuszczać swojego miejsca we wcześniej ustalonym szyku. Wyprzedzenie „mastra” oznaczało dyskwalifikację z gonitwy. Należało też pokonać każdą przeszkodę, jaką wcześniej pokonał prowadzący gonitwę „master”. Ominięcie którejkolwiek znowu eliminowało takiego jeźdźca z uczestnictwa w finałowej gonitwie. Gonitwę kończył wyścig uczestników na dystansie około 3-5 km. Zwyciężał ten jeździec, który pierwszy minął linię wcześniej wyznaczonej mety. Nad respektowaniem wszystkich zasad czuwał jadący z tyłu pola „kontrmaster”. Jeźdźców obowiązywał specjalny strój jak czerwony frak, czarny cylinder, białe bryczesy, długie buty do jazdy konnej.
Damy startowały w ciemnych sukniach do konnej jazdy. Jak widzisz, połączenie gonitwy myśliwskiej z polowaniem par force, gdzie miejsce prawdziwego lisa zajmuje jeździec z przyczepioną do ramienia lisią kitą, jest najczęściej spotykaną
formą obchodzenia w polskich stajniach dnia Św. Huberta. Zwycięzcą jest ten jeździec, który dogoni i zerwie lisią kitę z ramienia uciekającego. Bardzo często wiąże się to z prawem do pełnienia roli lisa w kolejnej gonitwie.
Mówiąc szczerze, to bardzo liczyłem, że do naszej rozmowy będziesz, jak zawsze, przygotowany. Bardzo ładnie wyprowadziłeś nas w historyczne tło pogoni za lisem podczas stajennych Hubertusów. Dodam może do tego informację, że konne polowania za lisem odbywają się w dalszym ciągu w bardzo konserwatywnej Wielkiej Brytanii. Choć i tam powoli ta tradycja zaczyna się „cywilizować” i miejsce żywego lisa zajmuje jego imitacja ciągnąca ślad zapachowy. Zostawmy jednak kwestię faktycznych polowań samym Brytyjczykom i myśliwym. Ja chciałbym, abyśmy porozmawiali o Hubertusie, bo nie chciałbym się ograniczać wyłącznie do samego Biegu Św. Huberta, do nieco szerszego aspektu.
Proszę bardzo. O czym wobec tego chciałbyś rozmawiać?
Chciałbym wiedzieć, co sądzisz o uczestnictwie w Biegu Św. Huberta jeźdźców dosiadających koni sportowych. Chodzi mi o tych, którzy dysponując swoim jednym wierzchowcem „na co dzień” trenują, biorą udział w zawodach, dbają o swoje konie, „chuchają na nie i dmuchają”. Czy Twoim zdaniem ich udział w pogoni z lisem ma sens?
Co ja mam powiedzieć? Przecież tyle razy razem przeprowadzaliśmy bezpiecznie gonitwy. Jak sam doskonale wiesz, uczestniczyły w nich różne konie. Również i te, które brały udział w sportowej rywalizacji. Popatrz, przez te wszystkie lata żadnemu z nich nie stała się krzywda, żaden z nich nie doznał kontuzji. Oczywiście nie chciałbym bagatelizować tego, o czym mówisz. Zawsze podkreślam to w naszych rozmowach, że jeździectwo nie jest dziedziną działania dla bezmyślnych ludzi.
Do znudzenia chyba mówię, że przy koniach trzeba myśleć. Myśleć i przewidywać konsekwencje podjętych przez siebie decyzji. W duecie z koniem to właśnie na człowieku spoczywa ta odpowiedzialność. Nie inaczej jest w przedstawionej przez ciebie sytuacji. Jeździec startujący swoim koniem i chcący uczestniczyć w klubowym czy stajennym święcie i wziąć udział w pogoni za lisem może to zrobić, jeśli tylko zachowa kilka podstawowych zasad. Po pierwsze, udział w gonitwie nie oznacza łapania uciekającego lisa za wszelką cenę.
Jasne, że zerwanie lisiej kity z ramienia uciekającego jeźdźca to spełnienie wielu marzeń. Ale czy na drodze do jego realizacji warto poświęcać końskie zdrowie? Ryzykować kontuzje swojego wierzchowca , który przez cały sezon pomagał nam realizować naszą sportową pasję? Jeśli więc ktoś rozsądnie położy na szalę potencjalne zyski, bo inni też chcą złapać lisa i z drugiej strony ryzyko złapania kontuzji przez siebie czy konia, to z pewnością oceni, że lepiej nieco wstrzymać konia, nie wjeżdżać w największy tłok. Trzymać się nieco z boku.
Czy dobrze rozumiem, mówisz o tym, żeby w takiej sytuacji markować pogoń za lisem i nie jechać na całego?
Tak, dokładnie o tym mówię. I nie widzę w tym nic złego. Popatrz na to z tej strony: na ogół w takich gonitwach uczestniczy co najmniej kilkanaście koni. Czasem jest ich znacznie więcej. Kilka z nich pochodzi z jednej stajni i one pewnie się na tyle znają i tolerują, że nie zachodzi obawa o ich wzajemne reakcje. Jednak nowe konie, które wchodzą do takiej grupy, na przykład konie zaproszonych gości, potrafią zburzyć tę równowagę. Wzmożona ostrożność powinna więc cechować każdego jeźdźca. Bo jak pamiętasz z naszych wspólnych Biegów Św. Huberta, to właśnie bezpieczeństwo jeźdźców i ich koni było tym najważniejszym aspektem, na który zwracaliśmy tak dużą uwagę. To ciągłe przypominanie, że nadmierne ryzyko może zepsuć wspólną zabawę może i było nudne, może i nie wszystkim się podobało. To naprawdę nie miało znaczenia. Ważne było to, że dzięki temu udało nam się przez tyle lat uniknąć poważniejszego wypadku. Bo upadki z konia, jak chyba pamiętasz, trafiały się za każdym razem.
Tak, pamiętam. Kilka razy i mnie zdarzało się zapoznać z działaniem przyciągania ziemskiego. Ale faktycznie, oprócz niegroźnych upadków, nie mieliśmy nigdy poważniejszej kontuzji ani konia, ani jeźdźca. Co ciekawe, upadki trafiały mi się, kiedy już nie uczestniczyłem w prawdziwej gonitwie pełniąc podczas biegu funkcje kontrmastra.
No właśnie. To była czasem niełatwa i niewdzięczna rola. Ale jakoś sobie radziłeś. A upadki, no cóż, jest takie bardzo prawdziwe powiedzenie, że ten nie spada, kto nie wsiada. Chciałem jeszcze wrócić do tematu udziału koni sportowych w Biegu Św. Huberta. Zanim przez wiele lat zacząłem pełnić w tych gonitwach funkcję mastra, przez kilka ładnych lat albo goniłem lisa albo sam nim byłem. Nie było Cię jeszcze w klubie, kiedy po raz pierwszy zaproponowano mi udział w tym klubowym świecie. Miałem gonić lisa na koniu pełnej krwi, nazywał się Misterium. Pamiętam, że było to dla mnie bardzo duże wyróżnienie i bardzo to przeżywałem. Taka mieszanka wielkiej dumy i odrobiny strachu czy obaw, czy sobie z tym koniem poradzę. To dowód na to, że można brać udział w gonitwie na koniach biorących udział w zawodach bez szkody dla koni i ich treningu. Trzeba tylko robić to z głową. Ale znowu się powtarzam. W każdym razie wszystko skończyło się bardzo dobrze. Złapałem lisa. W następnym roku to ja na Misterium uciekałem z przyczepionym do ramienia lisim ogonem.
To dosyć często stosowane rozwiązanie, kiedy ucieka z lisią kitą ubiegłoroczny zwycięzca gonitwy. Choć w wielu miejscach odchodzi się od tego tradycyjnego rozwiązania i do pełnienia roli lisa wybiera się jeźdźca i konia, mając na względzie nie tylko dbałość o widowiskowość samej gonitwy, ale też i względy bezpieczeństwa.
No przecież pamiętasz, że my również w wielu wypadkach odchodziliśmy od tego modelu i decydowaliśmy się by, lisem był ktoś o odpowiednich umiejętnościach jeździeckich i dysponujący odpowiednim do zapewnienia dobrego widowiska koniem. Jak już powiedziałem, kwestia bezpieczeństwa i odpowiedzialności są pierwszorzędnymi przy organizacji Hubertusów. Ta odpowiedzialność zaczyna się od organizatora i jego przygotowaniu imprezy oraz na odpowiedzialnym podejściu do tematu wszystkich jego uczestników. Na tym, żeby master prowadząc bieg potrafił odpowiednio zaplanować jego trasę. Ja zawsze jechałem do lasu wcześniej, wybierałem ścieżki w ten sposób, żeby trasa była atrakcyjna dla uczestników a zarazem nie niebezpieczna. Jak pamiętasz, zanim rozpoczął się sam Bieg Św. Huberta, wiele czasu spędzaliśmy wspólnie na doborze koni dla konkretnych osób. My potrafiliśmy dobrać poziom trudności do tak zwanego „najsłabszego ogniwa”. To stara prawda, że łańcuch jest tak mocny jak jego najsłabsze ogniwo. Słuchając informacji o tym, że tu czy ówdzie podczas Hubertusów dochodzi do wypadków, w których czy to jeździec czy koń wymagają poważnej pomocy medycznej, należy przyjąć do wiadomości, że nie zawsze udaje się to wszystko przeprowadzić zgodnie z wcześniejszymi założeniami. Jak choćby podczas niedawnego Huberta w pewnej stajni w Łodzi, gdzie jak wiesz, nasz wspólny znajomy opuścił towarzystwo nieprzytomny w karetce pogotowia. Co zawiodło? Czy to organizator czegoś nie przewidział czy może jeździec zbytnio szarżował? Z pewnością coś zawiodło. Jednak teraz chciałbym powiedzieć o tym, że oprócz tych bardzo ważnych względów bezpieczeństwa, stajenne i klubowe Hubertusy to również swojego rodzaju ich wizytówka. Tak więc kwestia stworzenia odpowiedniego widowiska jest również bardzo ważna. Gonitwa powinna dostarczyć emocji nie tylko jeźdźcom, ale również i obserwującym ją widzom. To okazja do zaprezentowania jeździectwa potencjalnym sponsorom oraz podziękowania tym, którzy już nas wspierają. Jak dobrze wiesz, Hubertusy na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat przestały być tylko wewnętrznym świętem stajni czy klubu jeździeckiego. Dzisiaj stały się one doskonałym narzędziem marketingowym. Dlatego troską organizatora powinno być to, żeby gonitwa nie skończyła się po 30 sekundach od sygnału trębacza. Myśmy to rozwiązywali w ten sposób, że były dwa sygnały. Pierwszy sygnał oznaczał rozpoczęcie gonitwy, ale uczestnicy wiedzieli, że nikt nie może zerwać lisiej kity. To był czas dla publiczności. Jeźdźcy starali się dotrzeć jak najbliżej lisa i pokazać, że mogliby go złapać. On oczywiście starał się pokazać, że nie da sobie zerwać kity. Drugi sygnał oznaczał, że można zdobyć laur zwycięzcy i zerwać kitę. Na ogół, jak pamiętasz, nie było to takie łatwe. W każdym razie widzowie otrzymywali emocjonującą gonitwę, a to jest bardzo ważne. Takie mamy czasy, jakby powiedziała pewna była pani minister.
No tak, masz rację. Dotknąłeś tutaj również pewnej kwestii, o której chciałbym porozmawiać trochę później. Mam na myśli komercjalizację stajennych Hubertusów. Zanim jednak Cię o to zapytam, chciałbym wrócić do samej organizacji stajennego Hubertusa i zapytać, co myślisz o rozwiązaniu, kiedy zamiast tradycyjnej gonitwy jeźdźcy szukają lisiej kity ukrytej gdzieś w terenie.
No cóż, wiem, że takie rozwiązanie jest też stosowane. To tak zwana „szukana forma” Hubertusa. Myślę, że w konkretnych sytuacjach może to być dobre wyjście z sytuacji. Wyobraź sobie proszę stajnię, gdzie jest dużo dzieci zaczynających swoją przygodę jeździecką. Albo i nawet osób dorosłych, ale takich, które dopiero zaczynają. Czy jest sens, by silić się w tej sytuacji na organizację gonitwy i ponoszenie wielkiego ryzyka? Chyba lepiej zrezygnować z tego i schować kitę w taki sposób, by jej znalezienie nie było zbyt proste. Można tak to zorganizować, że trzeba będzie zejść z konia albo jeszcze wspiąć się gdzieś. Pomysłów można tworzyć naprawdę wiele, wykorzystując konkretne położenie takiej stajni. Spacer stępem w terenie i późniejsze szukanie kity, nawet wspólnie z widzami może dostarczyć wszystkim wspaniałej zabawy. A przecież o to tak naprawdę chodzi w tym całym zamieszaniu. Czy nie myślisz tak o tym?
Pozwolę sobie odpowiedzieć pytaniem na pytanie, choć podobno tak czynili kiedyś tylko członkowie zakonu Jezuitów.
Skoro już poruszyłeś kwestię zabawy, to chciałbym zapytać Cię o to, co sądzisz o temacie alkoholu w kontekście stajennych Hubertusów?
No cóż, jak powiedziałem, Bieg Św. Huberta to mocno osadzona w tradycji impreza jeździecka. Jak już mówiłem, w jej korzeniach jest zaszyte biesiadowanie i ucztowanie, któremu towarzyszył alkohol. Jest więc on wpisany w nią, że tak powiem „organicznie”. Musimy jednak oddzielić tutaj dwie kwestie, czyli jazda konna i alkohol oraz alkohol na imprezie po zejściu z koni. W pierwszej z nich, nie ma co ukrywać, że ma to miejsce. Strzemienny rozpoczynający jazdę, wypijany z siodła, to niemal obowiązkowa tradycja. Skoro tak, to oznacza to, że może on dotyczyć jedynie pełnoletnich uczestników gonitwy. Ponadto, jak pewnie pamiętasz, podczas jazdy w trenie na ogół planuje się krótką przerwę, podczas której jeźdźcy schodzą z koni, dają im trochę odpocząć. Bardzo często dochodzi wtedy do spotkania z widzami, którzy dojeżdżają na miejsce wozami konnymi. Przy tej okazji osusza się pewnie niejedna piersiówka. Ale znowu dochodzimy do kwestii bezpieczeństwa i odpowiedzialności. Odpowiedzialności organizatora, który powinien czuwać, by nikt nie przesadził ze strzemiennymi. To między innymi praca dla mastra i kontrmastra. Znasz to doskonale, bo jak już mówiłem, robiliśmy to wspólnie dostatecznie długo, żebyś nigdy tego nie zapomniał. I jak zapewne pamiętasz, nigdy nie mieliśmy problemu z jeźdźcem, który nie nadawałby się do dopuszczenia go do dalszej części Biegu Św. Huberta. Oczywiście to również kwestia indywidualnego poczucia odpowiedzialności przez każdego z uczestników gonitwy. Kiedy ono zadziała, ani master czy kontrmaster nie muszą korzystać ze swoich uprawnień do wyłączania uczestnika z biegu. Po gonitwie i udekorowaniu koni oraz uczestników Biegu Św. Huberta na ogół przychodzi czas na wspólne ognisko i później bal stajenny czy klubowy. Tutaj kwestia organizacji samej imprezy i tego, by alkohol nie był dostępny dla obecnej młodzieży, to wyłącznie kwestia organizacyjna. Trudno, żebyśmy silili się tutaj na jakieś nakazy czy zakazy. Po pierwsze, nie bardzo czuję sens takich działań, a po drugie – sądzę, że wiesz o tym, że jedyne, co możemy, to apelować o zdrowy rozsądek w tej kwestii.
To prawda. Moglibyśmy teraz wymyślić jakiś górnolotny apel, ale z pewnością nie będzie on skuteczny. Dajmy więc z tym spokój. Zamiast tego chciałbym wrócić do wątku już poruszonego, czyli do komercjalizacji Hubertusów. Jednym z przejawów tego zjawiska jest organizowanie Hubertusów już w październiku. Co o tym sądzisz?
No tak. Kiedyś granicą była data 3 listopada i nikt nawet nie myślał o wcześniejszym organizowaniu Biegu Św. Huberta. Dzisiaj, jak wiesz, poszczególne stajnie nie podchodzą do terminu w jakiś specjalnie ortodoksyjny sposób. Myślę, że to życie zmusiło jeźdźców do tego kroku. Przez ostanie lata powstało naprawdę wiele stajni. Weekendów w listopadzie wcale nie przybyło. Trzeba więc było szukać ich w miesiącu poprzedzającym dzień Św. Huberta. A z pewnością lepiej jest szukać tych możliwości w stosunkowo ciepłym październiku niż w zimnym grudniu. Tak więc, mimo odejścia od tradycji, nie robiłbym z tego faktu specjalnego problemu. To po prostu konieczność.
Pora chyba kończyć tę naszą rozmowę. Przed nami kolejne Hubertusy w okolicznych stajniach. Co chciałbyś powiedzieć w krótkim podsumowaniu tematu?
Chyba powiedzieliśmy całkiem sporo. Chciałbym dodać na koniec, że Hubertus nie powinien być traktowany przez nikogo jako zwolnienie z podstawowej zasady obowiązującej w jeździectwie. Zasady, która mówi, że najważniejszy w tej całej zabawie jest koń. Nieważne, jak go użytkujemy. Czy jest on koniem sportowym, rekreacyjnym czy końskim turystą, a może tylko ogrodową „kosiarką do trawy”. Za każdym razem jego dobro powinno być najważniejsze. Bieg Św. Huberta to nie tylko wypucowany koń i odświętny strój jeźdźca przed gonitwą. To również troska o konia po samej gonitwie. To przedłożenie troski o niego ponad własną ochotę na zabawę i udział w balu.
To wizyta u konia w dniu następnym i spacer z nim, choćby ciężka głowa bolała jak nigdy dotąd. Bo to po prostu jesteśmy winni naszym koniom.
Myślę, że tym apelem możemy zakończyć dzisiejszą rozmowę, za którą bardzo dziękuję.
Ja również dziękuje i życzę Czytelnikom udanych i bezpiecznych Hubertusów.
* Stanisław Marchwicki – absolwent Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie, dyplomowany trener jeździectwa II klasy, Halowy Mistrz Polski z 1995 r., Halowy I Wicemistrz Polski z 1996 r., zwycięzca rankingu PZJ w skokach w 1996 r., trener wychowawca wielu medalistów MP oraz członków Kadry Narodowej MP Juniorów. Jeździec doskonale pracujący z młodymi końmi, czego efektem są zwycięstwa podczas finałów MPMK w skokach we wszystkich kategoriach wiekowych.
Szukaj
Zaloguj się








