Już sam pomysł rozgrywania Zimowych Igrzysk Olimpijskich w największym letnim kurorcie Rosji wydaje się nie tylko dosyć kontrowersyjny, co można by nawet zaryzykować twierdzenie, że całkiem idiotyczny. Świadczy to niestety o tym, że w XXI wieku „mamona” zaczyna niepodzielnie rządzić każdym aspektem naszego życia. Nawet tak „szacowna” instytucja jak MKOL nie są w stanie się jej oprzeć.

A skoro już jesteśmy przy pieniądzach, to ciesząc się niezmiernie z wysypu polskich medali w Soczi warto by odnieść ten sukces do powszechnego oczekiwania na podobne zjawisko w polskim jeździectwie. Czy jednak oczekiwania te są zasadne?
Popatrzmy na budżety narodowych federacji narciarzy i jeźdźców. Niestety, w tej „rywalizacji” jeździectwo przegrywa z kretesem. Ba, można by nawet powiedzieć, że narciarstwo nas wręcz zdeklasowało. Przy rocznym budżecie PZN na poziomie 18 milionów złotych, nasze 1,3 miliona wygląda nader skromnie.
Przejdźmy jednak do dalszych szczegółów, bo jak mówi stare przysłowie, to właśnie je upodobał sobie diabeł. Otóż zespół naszej „superstar” narciarskich biegów kobiecych konsumuje ponad 15% związkowego budżetu. Prosty rachunek i dane z lat poprzednich mówią, że jest to od 2,7 do 3 milionów zł rocznie. W ostatnim roku składał się on z pieniędzy z dotacji Ministerstwa Sportu i Turystyki w wysokości 1,83 miliona zł oraz dodatkowej kwoty w wysokości około 1 miliona zł jaką przeznaczył PZN ze swoich kontraktów sponsorskich. Nie należy jednak myśleć, że nasza złota medalistka z Soczi w biegu narciarskim kobiet na dystansie 10 km stylem klasycznym chowa te pieniądze do swojej kieszeni. Jej sztab tworzą trener Aleksander Wieretelny wraz ze swoim asystentem Rafałem Węgrzynem, czterech w obecnej chwili serwisantów: Are Mets (EST), Pepe Koin (EST), Mateusz Uciak oraz pozyskany ze sztabu norweskich biegaczek specjalista od smarowania nart do stylu łyżwowego Ulf Olson (SWE). Jak nietrudno się domyśleć, pensja tego ostatniego, to wydatki rzędu kilku tysięcy Euro miesięcznie (mimo korzystnego podpisania umowy na płacenie tylko za faktyczne przepracowane w zespole dni). Do zespołu włączani są również współpracujący z PZN fizjoterapeuci, co najmniej jeden masażysta i lekarz. Program przygotowań naszej gwiazdy do każdego sezonu z grubsza przewidywał: kilkunastodniowe zabiegi regeneracyjne po poprzednim sezonie podczas zgrupowania zdrowotnego w sanatorium, zgrupowania treningowe w Ramsau w Tyrolu (AUT), Zakopanem, Otepaeae (EST), w hiszpańskich górach Sierra Nevada, Santa Caterina (ITA) i sierpniowy wyjazd do Nowej Zelandii. Każdy taki wyjazd to koszty na poziomie 100 – 150 tysięcy zł. Z perspektywy realiów polskiego jeździectwa i rocznego budżetu PZJ kwoty te wydają się być szokująco wysokie. Bo zakładając, że Justyna Kowalczyk zdobędzie kolejny złoty krążek w biegu masowym na dystansie 30 km, to cztery lata przygotowań z budżetem 3 miliony rocznie daje potencjalny koszt jednego złotego medalu w wysokości 6 mionów zł!!! Czy jednak są takie wysokie w istocie, jeśli spojrzeć na nie z perspektywy budżetu ekipy norweskiej? Z pewnością w tym kontekście wielkości te wydadzą się już całkiem niskie.

Jednak nas z pewnością interesuje porównanie budżetu Justyny Kowalczyk do możliwości odniesienia sukcesu polskiego jeździectwa. Jakby się jednak nie starać, to takiego porównania nie da się zrobić. Nasza narodowa federacja jeździecka opłaca bowiem naszym kadrowiczom koszty startu i czasem transportu na wybranych zawodach. Dobrą ilustracją jeździeckiej codzienności jest analiza pierwszych dwóch miesięcy trwania opracowanego przez PZJ Programu „Jarosław Skrzyczyński – Pierwsza Pięćdziesiątka FEI Jumping-Longines Ranking”. Program ów zakładał w tym czasie udział naszego skoczka między innymi w zawodach najwyższej rangi CSI5* rozgrywanych w Lipsku oraz start podczas zawodów CSI3* w Villach. Do startu Jarosława Skrzyczyńskiego w tych zawodach nie doszło, bo mówiąc kolokwialnie organizatorzy nie wpuścili na nie naszego lidera. Gdyby jakiś polski jeździec podczas zawodów pojawił się w otoczeniu 9-osobowego sztabu wspomagającego jego i jego konie w sportowym wysiłku, to pewnie fakt ten byłby sensacją samą w sobie. Choć ostanie lata przyniosły w tej kwestii spore zmiany i widok masażysty pracującego w końskim boksie podczas zawodów nie jest żadną sensacją. Choć z powodów finansowych codziennością się jeszcze nie stał.

Wygląda więc na to, że w dzisiejszym sporcie wyczynowym na medale olimpijskie mogą liczyć jedynie ci, którzy potrafią swoje sportowe ambicje wesprzeć odpowiednim finansowaniem.
Bo nawet złoto wiszące na piersi nowego „bohatera narodowego”, strażaka z Łowicza ma swoją niemałą wartość materialną. Nie możemy się bowiem łudzić, że oto zwykły „amator”, na co dzień pracujący 8 godzin na etacie strażaka utarł nosa zawodowym sportowcom uprawiającym łyżwiarstwo szybkie. Kilka miesięcy w roku spędzone przez polskiego złotego medalistę olimpijskiego na treningach w krytych halach Europy Zachodniej mówią wyraźnie, że i on jest zawodowcem w tej branży.

Oczywiście w jednych konkurencjach koszty pozyskania (brzydkie słowo) olimpijskiego medalu będą niższe, w innych wyższe. Zależeć to będzie od wielu czynników. Jeździectwo niestety należy do tych dyscyplin sportowych, gdzie na sukces oprócz talentu i pracowitości sportowca składa się również forma i możliwości jego kopytnego partnera. Należy do tych dyscyplin, których uprawianie nawet na podstawowym poziomie wiąże się z bardzo dużymi dla przeciętnego Polaka kosztami.
Czy jest zatem dla nas (sympatyków jeździectwa, zawodników i trenerów) jakaś nadzieja? Jakieś światełko w ciemnym tunelu wiecznej niemożności?