Kilkakrotnie namawialiśmy go na wywiad. Zawsze pytał, po co mu ta rozmowa albo wykręcał się banałem, że nie ma nic ciekawego do powiedzenia. Jednak zaprosił nas do Krzepielowa, w rodzinne strony. Próżno szukać w prasowych archiwach rozmów z nim, śladów jakichkolwiek wyznań. To „zwierz”, który się nie zwierza, tylko jest. I pokonuje najtrudniejsze parkury. Usiadł przede mną i czekał, aż ominie wszystkie pytania. Sięgał po papierosy, zapalał je, wzruszał ramionami, czasem żartował. Ślizgaliśmy się po ogółach. Po powrocie zrozumiałam, że stało się to, czego zawsze się obawiałam jako dziennikarz.