Do grona wcześniej podanych przez nas kandydatów do objęcia funkcji Prezesa PZJ dołączyła kolejna osoba. Jest nią Zbigniew Kaczorowski, znany doskonale w środowisku z prowadzenia Klubu Jeździeckiego Garo. Niebawem podamy więcej szczegółów. Tymczasem zapraszamy do lektury jednego z odcinków cyklu „Jeździeckiej demokracji” (opublikowany w miesięczniku Świat Koni 2/2012), w którym Zbigniew Kaczorowski prezentuje swoje stanowisko na temat przyszłości PZJ.

 

Rządzi ten, kto płaci
Przyznam, że z dużym zainteresowaniem przeczytałem artykuł pod tytułem „Demokracja po jeździecku” zamieszczony w grudniowym numerze miesięcznika Świat Koni, w którym pan Rinaldo Kiecoń podzielił się z nami swoim punktem widzenia co do przyszłego charakteru Polskiego Związku Jeździeckiego. Jego stanowisko jest tym bardziej ciekawe, że przedstawił je człowiek mocno stąpający po ziemi, prawdziwy praktyk, jeśli chodzi o działalność jeździecką.
Muszę przyznać, że w wielu punktach wnioski, jakie wyciągnął pan Rinaldo Kiecoń, są zbieżne z  moimi obserwacjami.

Kiedy w styczniowym numerze w kontynuacji tego tematu przeczytałem wypowiedzi aż trzech osób, po lekturze wszystkich czterech wypowiedzi chciałem podzielić się z ich autorami i czytelnikami pewną refleksją. Na wstępie chciałbym się odnieść do ciekawego punktu widzenia, jaki zaprezentowała w swojej wypowiedzi pani Małgorzata Hansen. Jakkolwiek trudno odmówić racji jej przykładowi ze związkami sportowymi poszczególnych dyscyplin związanych z piłką (nożną, siatkową, koszykówką czy ręczną), to podobne spojrzenie na poszczególne dyscypliny jeździeckie wydaje mi się być za daleko idącą rewolucją w pojmowaniu jeździectwa. Czy takie rozdrobnienie może być remedium na to, co działo się do tej pory w naszym, ponoć, związku?

W mojej opinii, tą drogą nie osiągniemy żadnej poprawy. Być może udałoby się uzyskać nieco lepszą sprawność działania takich „tematycznych” związków, ale myślę, że niewiele by się tak naprawdę zmieniło. Stare bolączki pozostałyby nadal, być może tylko w nieco mniejszej skali.
Znacznie bardziej przemawiają do  mnie analizy stanu faktycznego dokonane przez panów Huberta Szaszkiewicza i Marka Zaleskiego. Obydwaj swoje jeździeckie szlify zyskali na tyle dawno temu, że analizy w ich wykonaniu są w pełni uprawnione.
Zgadzam się z ich diagnozą, że po 1989 roku przemiany, jakim poddana została Polska, stworzyły całkowicie nową i odmienną w stosunku do poprzedniej sytuację. Tymczasem, nasza narodowa federacja jeździecka jakby znalazła się w całkowicie innej czasoprzestrzeni. Zgadzając się jednak  z diagnozami postawionymi przez wszystkich, którzy dotychczas zabierali głos w sprawie przyszłości PZJ, chciałbym zwrócić uwagę na podstawowy aspekt, z jakim musimy się uporać, by polskie jeździectwo mogło się rozwijać.

Dzisiejszy sport wyczynowy, a szczególnie ten uprawiany na najwyższym, światowym czy europejskim poziomie, to nie „liga gentlemanów”. To twarda, można by rzec - brutalna walka o setne, czy tysięczne części sekundy, czyli wynik. To również taka sama walka o wielkie pieniądze, jakie krążą w „przemyśle sportowym” współczesnego świata. Kto nie ma tych pieniędzy, wypada z gry. Taka niestety jest prawda o współczesnym sporcie.

Czasy, kiedy polskie kluby sportowe zaangażowane w uprawianie jeździectwa były całkowicie zabezpieczone od strony finansowej przez aparat państwowy,  przeszły dawno do historii. Nie mnie oceniać, czy to dobrze czy źle. Takie są fakty. 
Pomysł pozyskiwania pieniędzy dla członków Kadry Narodowej podany przez pana Rinaldo Kieconia został już przed paroma laty przedstawiony przez czynnego zawodnika - Bartka Goszczyńskiego, który zetknął się z tą formą wspierania finansów reprezentacji podczas swojego pobytu z Holandii. W  „kraju tulipanów” coś takiego z powodzeniem od lat funkcjonuje. Niestety pomysł ten nie znalazł uznania wówczas ani we władzach PZJ, ani w środowisku jeździeckim. Szkoda. Z tego, co pamiętam, sprawa w PZJ rozbiła się o ewentualne formy kontroli zebranych pieniędzy. A więc przyznać trzeba, że była to wówczas dosyć karykaturalna sytuacja. Przecież po to właśnie struktury PZJ istnieją, żeby tego typu tematy realizować od strony technicznej. Powiem szczerze, że dzisiaj bycie członkiem kadry narodowej to tak naprawdę żaden przywilej. Powiem też, że w moim odczuciu sam skład osobowy kadry narodowej jest zbytnio rozbudowany. 18 zawodników w grupie seniorów dla dyscypliny skoków w kadrze A i B to stanowczo za dużo. Jak pamiętam okres moich startów, w kadrze było 6 nazwisk, ale członek kadry narodowej miał zapewniony sprzęt jeździecki w postaci siodeł, ochraniaczy czy innego wyposażenia jeździeckiego (w tamtych czasach nie były to rzeczy tak dostępne jak jest to dzisiaj) i wypłacane „kadrowe”.

Dzisiaj wygląda to niestety inaczej. Na wybrane zawody PZJ opłaca koszty startu  konia. Tak np. podczas udziału zawodników GARO w zawodach rozgrywanych w Atenach opłacony został ich start w kwocie 500 euro za konia. Koszty transportu koni na te zawody musiał pokryć klub ze swoich środków. Jak by tego nie liczyć, po stronie klubu pozostawała o rząd wielkości większa kwota. Nie podałem tego przykładu, żeby domagać się zwrotu poniesionych kosztów, ale żeby pokazać, o jakich proporcjach w wydatkach mówimy.
Warto by chyba przyjrzeć się, jak funkcjonują inne związki sportowe. Nie mam tu na myśli piłki nożnej, bo to specyficzna dyscyplina i pewnie nie chcielibyśmy, żeby jeździectwem wstrząsały wszystkim znane problemy PZPN. Ale zastanawia mnie, czemu na przykład Polski Związek Piłki Siatkowej potrafił znaleźć poważnego sponsora dla naszej ligi siatkówki, a w jeździectwie - mimo upływu lat - nie udało się tego jeszcze nigdy.

Charakter przyszłego związku powinien być, moim zdaniem, bardziej „praktyczny” niż do tej pory i tym samym mniej „teoretyczny”. Proszę zwrócić uwagę na fakt, że dzisiaj PZJ tak naprawdę nie dysponuje żadną swoją bazą jeździecką, środkami transportu czy też jakimkolwiek wyposażeniem jeździeckim. Być może dlatego część podejmowanych decyzji bywała w przeszłości nieco oderwana od szarej codzienności praktyków. Powraca więc sprawa Narodowego Hipodromu, zarządzanego przez PZJ. Wydaje się, że pozwoliłoby to sternikom naszej narodowej federacji jeździeckiej lepiej wczuć się w to, jakie skutki dla właścicieli ośrodków jeździeckich przynosi ich działanie. Hipodrom taki można by zlokalizować przy ul. Kozielskiej lub na terenie TWK na Służewcu bądź też na terenie jednej z upadających jednostek hodowlanych (np. SO w Łącku czy SK w Kozienicach). Byłoby to miejsce, w którym mogłyby odbywać się zgrupowania kadry narodowej przed ważnymi startami (kiedyś coś takiego funkcjonowało z dobrym skutkiem), organizowane spotkania z zaproszonymi i uznanymi szkoleniowcami dla każdej z jeździeckich dyscyplin.  

W przyszłym związku widziałbym zwiększenie roli komisji poszczególnych dyscyplin. Ważne jest jednak, żeby były to ciała złożone ze specjalistów z zakresu pracy takiej komisji. Nie może to być tak, że stanowiska w tej ważniej strukturze będą podlegały jakimś targom czy „politycznym spłatom zaciągniętych długów” rodem z naszego parlamentu. Wydaje się być logicznym rozwiązaniem, że o kierunkach rozwoju ujeżdżenia decydować będą ludzie czynnie związani z tą dyscypliną. Trudno przecież znaleźć sens w koncepcji, kiedy w takiej komisji znajdzie się fachowiec od rajdów długodystansowych czy woltyżerki. Co prawda, człowiek inteligentny i chcący się uczyć może niezbędną wiedzę w trakcie 4-letniej kadencji zdobyć. Tylko, czy polskie jeździectwo stać na taką naukę sterników jego rozwoju?

Zgadzam się w pełni z tezami, że czasy społecznego działania zarządu PZJ dawno minęły. Mówienie o tym, że praca taka oznacza tak naprawdę brak za nią odpowiedzialności, jest aż do bólu prawdziwe. Wiem doskonale z praktyki, ile czasu i energii potrzeba na prowadzenie klubu jeździeckiego na bardzo wysokim, jak na polskie warunki, poziomie. Dlatego zgadzam się z tymi, którzy mówią, że czas społecznych działaczy we władzach związku powinien odejść do historii.

Żeby wydajnie pracować w tych władzach, trzeba całą swoją uwagę skupić na polskim jeździectwie, a nie na zabezpieczeniu bytu swojej rodzinie. Nie do zaakceptowania dla mnie jest sytuacja, kiedy trener naszej reprezentacji prowadzi jakieś konsultacje z innymi zawodnikami niż członkowie wyselekcjonowanej kadry narodowej. Przecież taki trener nie może szukać swojego zarobku w ten sposób. Trzeba go opłacić tak, żeby cały swój czas i energię mógł on przeznaczyć na zawodników kadry narodowej.

Pewnie wiele osób czytających moją wypowiedź żachnie się w tym momencie, że nie stać nas przecież na takie wydatki. Odpowiem na to w ten sposób: to wobec tego nie stać nas na czynienie postępów. Nie będę pewnie zbyt oryginalny, kiedy powiem, że w dniu dzisiejszym największą bolączką polskiego jeździectwa jest brak pieniędzy. Co by nie powiedzieć o kształcie przyszłego Statutu PZJ, o strukturze związku, o podziale i sposobie sprawowania władzy, to wszystko to będzie tyle warte, na ile pomoże znaleźć źródła porządnego, zewnętrznego finansowania życia jeździeckiego. Panie i panowie, w grze zwanej jeździectwem karty rozdaje ten, kto daje na nie pieniądze. Tego nie da się po prostu obejść! Bo jaki wpływ ma PZJ na właściciela konia czy ośrodka jeździeckiego, który zainwestował ogromne pieniądze w zakup i wyszkolenie konia, zbudowanie ośrodka jeździeckiego (tych na wysokim poziomie jest w Polsce naprawdę dużo), zatrudnienie dla tego konia odpowiedniego jeźdźca itd., itd.? Co może PZJ zrobić, by realizował on jakąkolwiek politykę startową w sytuacji, kiedy to właśnie ten właściciel, mimo poczynionych inwestycji w jeździectwo, o których wspominałem, finansuje około 90 % kosztów takiego wyjazdu? Odpowiedź na to pytanie jest tylko jedna: nic. Tak naprawdę PZJ nie może takiemu właścicielowi nic narzucić. Co najwyżej, ronić krokodyle łzy, że np. sprzedał swojego konia podczas jakiegoś zagranicznego wyjazdu.

PZJ nie ma podpisanych jakichkolwiek kontraktów z właścicielami koni, które by zabezpieczały interesy ogólnie rozumianego polskiego jeździectwa. Nie ma, bo w takim kontrakcie musiałyby być zawarte jasno określone warunki współpartycypacji w kosztach utrzymania, rozwoju i promocji takiego konia. Nie ma po prostu pieniędzy na taką politykę. I tutaj dochodzimy, moim zdaniem, do sedna problemu. Pieniędzy, o których mówię, tych mogących pchnąć polskie jeździectwo na tory rozwoju, nie uzyskamy za pomocą państwowej redystrybucji czy inaczej mówiąc rozdzielnictwa. Nie uzyskamy ich też  na drodze coraz większego fiskalizmu PZJ. System licencji zaczyna rozrastać się do groteskowych chyba już rozmiarów. Licencje sportowców (zawodników i koni, bo one też są sportowcami), szkoleniowców, sędziów, DT, GT i nowo dzisiaj wprowadzona licencja dla lekarzy weterynarii - to droga donikąd. Bo za tymi obciążeniami nie idzie w ślad żadne świadczenie ze strony PZJ. Czy jutro, w pogoni za kolejnymi wpływami do wiecznie pustej kasy, nasz związek wprowadzi płatne licencje dla widzów, a pojutrze dla sponsorów? Tą drogą nie zdobędziemy środków, które mogłyby być języczkiem uwagi rozwoju polskiego jeździectwa. Im wcześniej to zrozumiemy my wszyscy, tzn. rządzący i rządzeni, tym wcześniej będzie można liczyć na zmiany, które zaowocują w końcu postępem.

Zasadne jest więc postawienia pytania, kto ma te pieniądze dla jeździectwa zdobyć?
Na to proste, według mnie, pytanie jest tylko jedna, prosta i prawidłowa odpowiedź! To właśnie władze PZJ są powołane do tego celu. Nie ma co szukać w jakimś innym miejscu. Przypomnę tutaj wyjazd Grzegorza Kubiaka na IO w 2004 r. rozgrywane w Atenach. Wszystkie koszty, łącznie z biletem na samolot, pokrył jego pracodawca. Czy tak samo wyglądało to z zawodnikami innych dyscyplin? Czy inne związki sportowe tak potraktowały swoich olimpijczyków? Nie mówię o tym, żeby dzisiaj wypominać to komukolwiek. To jest po prostu doskonała ilustracja sedna problemu.
Wydaje mi się, że najwyższa już chyba pora na to, by każda osoba, która pretendować będzie w trakcie tegorocznych obrad do zajęcia stanowiska w zarządzie czy radzie nadzorczej zdała sobie sprawę, że jej podstawowym obowiązkiem będzie znalezienie wspomnianych przeze mnie pieniędzy.  Kardynalne pytanie zadane takiemu kandydatowi przez delegata powinno być takie: „Jaką masz koncepcję na zdobycie pieniędzy dla jeździectwa?”. Odpowiedź na nie powinna decydować o oddaniu głosu na kandydata. W tej sytuacji każdy z nas, czyli ludzi związanych z jeździectwem swoją profesją, powinien również sobie samemu zadać pytanie: czy nadaję się do tego, by pretendować do zajęcia jakiegokolwiek stanowiska we władzach związku?

W moim przypadku nie wiem, czy jestem dobrym kandydatem. Nigdy nie byłem działaczem pozostając przez cały czas praktykiem. Z tego powodu nie przewiduję swoich aspiracji w kierunku kandydowania na jakiekolwiek stanowisko we władzach PZJ. Chciałbym jednak, by nowi sternicy jeździectwa dokładniej wsłuchiwali się w głosy płynące z dołu, od ludzi na co dzień praktykujących jeździectwo. Dużo bardziej, niż działo się to przez ostatnie lata.

Tekst opublikowany w miesięczniku Świat Koni 2/2012