Anita Krylova jest znaną postacią w ukraińskim i rosyjskim środowisku miłośników koni, a zwłaszcza jeździectwa naturalnego. Do czasu militarnej agresji Rosji na Ukrainę żyła spokojnie prowadząc wraz ze swoim „Liberty Horse Team” kursy jeździectwa naturalnego.
Lutowa napaść zbrojna Rosji na Ukrainę zburzyła cały świat Anity Krylovej, która nie wyobraża sobie swojego życia bez koni. Ta mająca 171 cm wzrostu, 31-letnia Ukrainka, z zawodu lekarz weterynarii, od 15 lat związana jest z końmi.
Wraz ze stworzonym przez siebie „Liberty Horse Team” działała nie tylko w swojej ojczyźnie, ale również w Moskwie. Anita prowadziła też ożywioną działalność w Internecie, na platformie Instagram i TikTok oraz prowadziła swoją rubrykę w gazecie „Horse Breed”.
Na początku inwazji rosyjskiej armii nie myślała wcale o porzuceniu ojczyzny i swoich bliskich. Choć jej partner życiowy, Maksym nalegał, nie chciała zostawiać na pastwę losu wszystkiego co było treścią jej dotychczasowego życia.
Jednak bomby i rakiety zaczęły spadać coraz bliżej i bliżej.
Trzymamy się. Jesteśmy razem z końmi. Teraz jest cicho. Mamy nadzieję, że w pobliżu nas nic się nie dzieje, chociaż wciąż słyszymy eksplozje w oddali… Trzymajcie się, możemy to zrobić. Musimy – napisała na Facebooku 27 lutego pełna obaw o to czy przeżyje kolejny dzień.
A potem był wpis z początku marca:
Trafiono w stajnię rekreacyjną obok mnie. Konie, które były w środku nie przeżyły. Ocalało tylko pięć koni, które były na zewnątrz...
To był wyraźny sygnał, że nie można już dłużej czekać. Że wojna może w każdej chwili dotknąć jej leżące 15 kilometrów na wschód od Kijowa gospodarstwo.
Odwaga i determinacja
Decyzja o ucieczce przed wojną zapadała. Jednak jej warunkiem było to, że nie zostawiają nikogo ze składu „Liberty Horse Team”. Nie zostawiają ani jednego człowieka, ani żadnego ze zwierząt, członków teamu.
Brzmi łatwo i prosto. Ale nie było to ani łatwe, ani proste.
Po pierwsze podróż z 11 końmi wymaga odpowiedniego środka transportu, a stajnia Anity dysponowała jedynie jedną przyczepą. Zdobycie odpowiedniego koniowozu w warunkach wojennego chaosu było po prostu niemożliwe. W tej sytuacji Maksym, pracując z dwoma kolegami bez chwili przerwy przez 3 dni i noce dokonał stosownej adaptacji samochodu ciężarowego przeznaczonego do transportu tradycyjnych ładunków. W powstałych boksach znalazło swoje miejsce 8 koni. Trzy kucyki podróżowały razem w przyczepie.
I tak w piątek, 4 marca, w kolumnie tworzonej przez koniowóz z przyczepą i trzy samochody w drogę do Polski udało się 9 osób, 11 koni, dwa psy i jeden kot.
Do najbliższego przejścia granicznego z Polską w Jagodzinie - Dorohusku dzieliło ich około 550 km. Ale te 550 km dotyczyło czasu pokoju, a nie czasu wojny.
Bo ta wiąże się z niebotycznymi zatorami na dogach oraz faktem, że nie jedziesz tam gdzie chcesz czy potrzebujesz, a tam gdzie w danym momencie możesz jechać. Wiąże się z wielokilometrowymi objazdami oraz limitem tankowania 20 litrów paliwa dziennie do jednego pojazdu.
Możliwy do pokonania dzienny dystans wyznaczały więc nie tylko warunki drogowe, ale również fakt ile kilometrów w korku jest w stanie pokonać koniowóz spalając 20 litrów paliwa. Potem trzeba było się zatrzymać i czekać do następnego dnia na otwarcie najbliższej stacji benzynowej.
Ale to tylko jeden z problemów na jakie natknęła się Anita Krylova na swojej drodze. Kolejnym było to, że w związku z faktem, że Ukraina nie jest członkiem wspólnoty europejskiej, wjazd koni z jej terytorium do Polski wiąże się z wypełnieniem określonych wymogów.
Biurokratyczna machina europejska jest niezwykle wymagająca w tej kwestii.
Zapowiadane wcześniej uproszczenia procedur granicznych są jak Jeti. Niemal wszyscy o nich słyszeli, ale nikt tak naprawdę ich nie widział.
I nie ma się co dziwić. To troska o to, żeby zminimalizować zagrożenie przeniesienia groźnych chorób zakaźnych, których w takich sytuacjach jest bardzo wiele.
Trzeba więc było w tym wszystkim wykonywać codzienną i żmudną „robotę papierkową”. Część kopytnych pasażerów nie opuszczała jeszcze nigdy swojej stajni. Dla zachowania ich bezpieczeństwa w wojennych warunkach zwierzęta nie opuszczały swojego środka transportu. Były w nim karmione i pojone.
Pewnym wytchnieniem w tej wędrówce był czas spędzony w mieście Chmielnicki, dokąd konwój Anity Krylovej dotarł 6 marca. W czasie wypełniania kolejnych formularzy znaleźli gościnę w stajni klubu konnego Raj.
Dostaliśmy tutaj spokój. Zostaniemy na jeden dzień, żeby wszyscy mogli odpocząć. Przed nami jeszcze długa droga do Lwowa, gdzie chcemy zrobić kolejny postój przed granicą. Poinformowano nas, że dokumenty są gotowe i czekają na nas we Lwowie - donosiła w Internecie Anita
Niestety kolejny telefon pokazał, że nadal są problemy z dokumentami. Pobyt w Raju przedłużył się więc do 9 marca, co dało nieco wytchnienia ludziom (w tym dzieciom) oraz zwierzętom.
Choć sen z powiek Anity spędzała jeszcze jedna kwestia. Zgromadzone środki finansowe już dawno się skończyły. A kwestia zdobycie odpowiednich zaświadczeń i pozostałych dokumentów wymagała kolejnych, niemałych wydatków.
Nikt nie mógł dokładnie powiedzieć, ile to będzie kosztowało. Chociaż wiele osób pomogło finansowo, według wstępnych obliczeń to co jeszcze mieliśmy nie wystarczy. Po początkowym zwątpieniu i desperacji zaczęliśmy się pocieszać i postanowiliśmy rozwiązywać problemy na bieżąco - tak wspomina Anita Krylova.
Na domiar złego, będąca w zaawansowanej ciąży Anita poczuła się gorzej. Olbrzymie napięcie towarzyszące tej ucieczce przed wojną i stres z tym związany zrobiły swoje.
Niezbędna okazała się wizyta w szpitalu. Na szczęście nic poważnego się nie stało i niebawem Anita mogła kontynuować swoją „wojenną odyseję”.
Na szczęście wzorem greckiego eposu pióra Homera, również i tę opowieść wieńczy szczęśliwe zakończenie. W sobotę 19 marca konwój Anity Krylovej przekroczył granicę ukraińsko – polską przez przejście Krakowiec – Korczowa. Jedyne przez które na nasze terytorium wpuszczane są konie z Ukrainy.
Musieliśmy się zatrzymać 500 metrów za granicą. Wszyscy płakaliśmy - wspomina Anita.
Tak więc w trakcie 16 dni swojej „wojennej odysei” 9 osób, 11 koni, 2 psy i 1 kot pokonało trasę około 850 kilometrów. Daje to średnią nieco ponad 53 kilometry dziennie.
Oczywiście to tylko prosta statystyka. Jednego dnia dystans mógł być kilkukrotnie większy, by innego, z powodu korków i objazdów skrócić się do kilkunastu kilometrów.
Nie to jest jednak istotne. Najważniejszą kwestią jest to, że te 16 długich, pełnych nadziei, zwątpienia, radości i smutków dni znalazło swoje szczęśliwe zakończenie.
Po przekroczeniu granicy czekała ich jeszcze jedna droga do pokonania: nieco ponad 200 km do ośrodka EquiClub Zamłyniec, którego właścicielami są Ilona Turowska i jej brytyjski mąż Mark Wheatley.
Druga strona tego samego medalu
Jedenaście koni, cała moja ekipa Liberty Horse, rodzina, psy są w Polsce, w domu. Miejsce jak w moich marzeniach - tak napisała Anita Krylova w mediach społecznościowych po dotarciu do EquiClub w Zamłyńcu.
By jednak mogła skreślić te kilkanaście ciepłych słów ktoś po stronie polskiej musiał wykazać nie mniej niż Anita determinacji w dążeniu do celu i odwagi, żeby podjąć się pomocy.
Kto wziął na swoje barki to wyzwanie losu i podjął rzuconą przez niego rękawicę?
Zrobili to Ilona Turowska i jej mąż Mark Wheatley z ośrodka jeździeckiego Zamłyniec.
Ilona, amazonka trenująca pod okiem Rudigera Wassibauera konkurencję skoki przez przeszkody oraz hodowca koni rasy hanowerskiej tak opowiada o tym, jak to się zaczęło:
W te dni kiedy Polska budziła się do niesienia pomocy obywatelom zaatakowanej przez Rosję Ukrainy byłam na konferencji hodowlanej u państwa Cichoniów w Radzionkowie. Co chwilę ktoś do mnie dzwonił z pytaniem czy mam miejsce, bo przyjeżdża do nich ktoś z rodziny mieszkający na Ukrainie. Niedaleko naszej stajni mamy trzy domki letniskowe, położone nad jeziorem. Są to raczej letniskowe kwatery, ale w zaistniałej sytuacji nie ma to chyba większego znaczenia. Na początku zadeklarowałam, że pomogę znajomym moich znajomych i przyjmę rodzinę z Ukrainy. Co prawda ta rodzina w międzyczasie zorganizowała coś innego, więc szybko, impulsywnie napisałam posta, że mam dostępne miejsca dla 3-4 koni oraz 3-4 osób. Okazało się jednak, że potrzeby są większe. Po powrocie z konferencji zaczęliśmy więc dostawiać do domków łóżka i materace. Do jednego z nich przyjęliśmy 10 osób.
Jak wynika z tej opowieści już w „pierwszej fali”, na początku działań wojennych, jeden z domków został zapełniony ponadnormatywną ilością gości z Ukrainy.
Pomimo zgłoszonej możliwości przyjęcia koni, długo nic w tej kwestii się nie działo. Skomplikowane procedury i wysokie koszty związane z przyjazdem ukraińskich koni na teren kraju członkowskiego Unii Europejskiej w poważnym stopniu to utrudniły.
Kiedy Anita Krylova napisała w internecie, że potrzebuje pomocy dla siebie, rodziny i swoich koni oraz pozostałych zwierząt, koleżanka Ilony dołączyła ją do tego wpisu.
Długo się nie zastanawiałem. W ogóle nie znałam Anity ale odpisałam, że mogą przyjechać i choć na jakiś czas przyjmę te 11 koni i ludzi. Jak przyjadą i będą bezpieczni to się wspólnie zastanowimy co dalej - wspomina Ilona Turowska.
Słowa dzisiaj łatwo przychodzą. Łatwo je post factum pisać. Łatwo je post factum czytać. Ile jednak trzeba mieć w sobie empatii, żeby je wypowiedzieć w odpowiednim czasie i ile determinacji, żeby je obrócić w realizację, wie dzisiaj tylko Ilona i Anita.
Część koni Anity nie miała swoich paszportów, część nie posiadała czipa identyfikującego, samochód w ekspresowym tempie przygotowany do przewozu koni nie miał stosownej homologacji i w myśl przepisów był zwykłą ciężarówką, którą koni przewozić nie wolno.
By po 16 dniach pełnej stresów i strachu o przeżycie podróży cieszyć się szczęśliwym zakończeniem, Ilona dwoiła się i troiła szukając pomocy i wskazówek w przeróżnych instytucjach. Stały kontakt z Anitą i zajmowanie się grupą już przyjętych pod swój dach uchodźców wojennych stały się dla niej codziennością.
Najważniejsze, że udało się pokonać wszystkie i liczne przeciwności. Że Anita z rodziną i swoimi zwierzętami w końcu szczęśliwie dotarła do naszego ośrodka. Że w tym morzu okrucieństwa jakie niesie ze sobą wojna udało się pomóc choć tej grupce ludzi i zwierząt - mówi Ilona Turowska.
Nie byłoby więc sukcesu Anity bez zaangażowania Ilony. Obydwie kobiety z wielką odwagą i determinacją podjęły życiowe wyzwanie. Obydwie na przekór kolejnym przeciwnościom dążyły uparcie do wyznaczonego celu.
Są jak dwie strony tego samego medalu. Medalu, który nazywa się odwagą, a w przypadku Ilony również prawdziwą empatią. Nie tą celebrycką, widoczną jedynie w świetle jupiterów, w obiektywach kamer tv i w błyskach fleszy fotoreporterów.
Bo ileż prawdziwej odwagi trzeba, żeby publicznie w takiej sytuacji poprosić o pomoc i ją z godnością przyjąć? Ile, żeby w zaistniałej sytuacji jej skutecznie udzielić?
Avers i rewers tego samego doświadczenia.
Co dalej?
Bezpośrednie zagrożenie życia dla Anity, jej rodziny, bliskich oraz dla jej zwierząt minęło. Przynajmniej na razie, bo chyba ambicje rosyjskiego wodza nie sięgają na razie dalej.
Co jednak będzie w przyszłości? Tej najbliższej i tej nieco dalszej. Za miesiąc. Za rok. A może i dłużej. Jak długo jeszcze piękny humanitaryzm, za jaki chwalona jest na arenie międzynarodowej Polska, spoczywać będzie wyłącznie na barkach i portfelach jej obywateli?
Trzyosobowa rodzina Ilony i Marka utrzymuje w tej chwili dodatkowe 19 osób, 11 koni, dwa psy i kota. A to kosztuje. Przyjaciel Ilony, właściciel restauracji, który na swój koszt zorganizował obóz dla 50 uchodźców, dostarcza za darmo posiłki również dla ukraińskich gości Ilony. Wielu lekarzy za darmo udziela pomocy uchodźcom, którzy bardzo często przyjeżdżają poważnie chorzy. Współpracujący z EquiClub lekarz weterynarii przebadał dokładnie wszystkie zwierzęta Anity i należycie się nimi zajął.
Czy jednak ten nieco euforyczny stan utrzyma się długo? Czy wytrzyma próbę czasu?
Z trzyosobowej rodziny nagle rozrośliśmy się do niewyobrażalnych dla mnie jeszcze nie dawno rozmiarów. Nie mamy pojęcia co dalej. Na razie uchodźcy są u nas. Staramy się zapewnić im godziwe warunki i pomóc pozbyć się wojennego stresu. W pierwszej grupie w większości są to kobiety z dziećmi. Sami uchodźcy nie mają w większości planów na swoją najbliższą przyszłość. Ich horyzontem myślenia było przeżycie. Nie wywieramy na nich żadnej presji, bo oni powoli wychodzą z szoku. Przy moich gościach staram się być uśmiechnięta i dodawać im na każdym kroku otuchy. Oni tego bardzo w tej chwili potrzebują. Ale gdy jestem sama zdarza się, że czasem zapłaczę z przerażenia. Przeraża mnie nie tylko ogrom tych tragedii jakie niosą ze sobą ich opowieści. Przeraża mnie również myślenie o przyszłości. Kiedy odpowiedziałam na apel o pomoc Anity, natychmiast zorganizowałam zbiórkę wśród moich przyjaciół i znajomych. Spotkałam się ze wspaniałym odzewem. Uchodźcy są bardzo dumni i dziękują na każdym kroku za wszystko. Poczucie bezpieczeństwa przysłoniło im trochę racjonalne myślenie o konsekwencjach sytuacji w której się znaleźli. Tymczasem widzę jak ten początkowy zapał jakby lekko opadał. Osoby wspierające pomoc finansowo lub w postaci konkretnych darów zaczynają powoli się wykruszać. Wolontariusze pojawiają się już znacznie rzadziej. Ja to rozumiem. Jeszcze daję radę jeździć, załatwiać, wozić do lekarza. Ale troska o jutro zaczyna mnie czasem przygniatać. Będę chyba musiała zająć się trochę sobą i skorzystać z pomocy psychologa. Bo muszę być silna dla mojej rodziny i po to, by nieść pomoc innym - tak ze swoim śpiewnym, wschodnim akcentem opowiada o bieżącej sytuacji Ilona Turowska, kobieta „z sercem na dłoni”.
Dobrze by było gdyby wysiłki takich wspaniałych ludzi jak Ilona i Mark wsparło nasze państwo poprzez swoje, przynajmniej teoretycznie, powołane do tego służby.
Opisana powyżej historia pokazuje, że warto być człowiekiem, warto pomagać innym. Pokazuje, że nasze środowisko, jak wiele innych w Polsce, zdało swój trudny egzamin z człowieczeństwa.
Jeśli ktokolwiek chce i może wesprzeć Anitę Krylovą, może to zrobić korzystając z tego linku: TUTAJ