Wykorzystywane dzieci i konie w tle. Czy takie zestawienie mieści się w granicach pojmowania otaczającej nas rzeczywistości? Przytłaczająca większość stanowczo odpowie „nie”. I będzie to z pewnością odpowiedź szczera, zgodna z własnym sumieniem i obserwacjami. A jednak mimo tej szczerości nie będzie to odpowiedź jedyna. Dlaczego? Przekonajcie się czytając ten tekst dalej.

 


Przenieśmy się do egzotycznego miejsca jakim jest Indonezja. Ten gęsto zaludniony kraj (ponad 260 milionów mieszkańców) położony jest na 17 508 wyspach, co czyni go największym na świecie krajem wyspiarskim.

Celem naszej "podróży" jest jedna z wysp należących do archipelagu Małych Wysp Sundajskich – Sumbawa. Głównym portem morskim wyspy posiadającym również lotnisko jest miasto Bima (67 tysięcy mieszkańców).

Głównym źródłem dochodów mieszkańców wyspy i samej Bimy jest turystyka. Wśród atrakcji oferowanych turystom w Bimie są surfing na falach Oceanu Indyjskiego, wyroby rzemiosła artystycznego, tańce ludowe i dawny pałac sułtana.

 

Życie tutaj dalekie jest od dobrobytu czy luksusu. Nie ma się więc co dziwić, że miejscowa ludność chwyta się każdego z możliwych sposobów do zarobkowania.

Jednym z nich są, mające za sobą 500-letnią tradycję, wyścigi konne i związane z nimi (jak na całym świecie) zakłady.

Są to jednak wyścigi odbiegające znacznie od tego, co zwykliśmy z wyścigami łączyć w Polsce czy w Europie.

Uczestniczą w nich bowiem niezwykle młodzi dżokeje, którymi są dzieci w wieku 5-10 lat!

Mali jeźdźcy dosiadają w nich niezbyt wysokich, krępych koni bez siodeł, a jedynymi zabezpieczeniami dla nich są dziecięce, rowerowe kaski i czasami założona pod nie kominiarka.

 

W latach 90-tych konie w tych wyścigach dosiadane były przez jeźdźców w wieku od 10 do 14 lat. Kiedy jednak okazało się, że młodsi i mniejsi, a co za tym idzie lżejsi jeźdźcy mogą szybciej pokonać trasę wyścigu, wiek jeźdźców zaczął się drastycznie obniżać. Po 30 latach na Sumbawie dzieci naukę jazdy konnej zaczynają w wieku lat 4. W wieku lat 5 rozpoczynają swoją karierę zawodowego dżokeja, a na „dżokejską emeryturę” przechodzą kiedy mają lat 10!

 

Obejrzyj galerię: TUTAJ

 

Oczywiście zwolennicy przestrzegania praw dziecka podnoszą alarm, podkreślając, że takie praktyki są wykorzystywaniem i wyzyskiem dzieci.

Startujące w tych wyścigach dzieci dorastają na ogół w domach, gdzie ich bracia i ojcowie w czasach swojego dzieciństwa też byli dżokejami. I na te rodzinne korzenie powołują się zwolennicy wyścigów. To ma je odróżniać od wyścigów z rejonu Zatoki Perskiej, gdzie ścigających się wielbłądów dosiadają dzieci zmuszane do tego procederu. Dzieci, którymi często się handluje jak towarem.

Czy jednak ta różnica jest taka wielka? Czy dzieci na Sumbawie lub sąsiednich wyspach mogą powiedzieć „nie” swoim rodzicom?
Pytanie to zdaje się być tylko pytaniem retorycznym. Tym bardziej, jeśli spojrzymy na nie z perspektywy ekonomii. I nie tej wydumanej ekonomi teoretyków i naukowców. Z punktu widzenia prostej, praktycznej ekonomi przeżycia w bardzo biednym regionie. Trudno bowiem w ocenie tej sytuacji oderwać się od miejsca, w którym się ona rozgrywa. Miejsca, w którym nie ma przemysłu, a więc i miejsc pracy mogących stanowić podstawę lub choćby uzupełnienie domowych budżetów.

Jeden z indonezyjskich urzędników rządowych, Retno Listyarti – komisarz ds. ochrony dzieci pytany o tę sprawę powiedział:

 

Praktyka ta nie wydaje się być sprzeczna z obowiązującym w Indonezji prawem zakazującym wykorzystywania dzieci. Definicja wykorzystywania oznacza, że dzieci nic nie dostają i są z tego niezadowolone. W tym przypadku wydaje się, że dzieci są szczęśliwe i dumne z tego co robią.

 

Przyjrzyjmy się troszkę bliżej powodom tego „szczęścia i dumy” pamiętając o tym, że mamy do czynienia z miejscem, gdzie minimalna płaca miesięczna jest na poziomie 15 USD.

W trakcie tygodnia wyścigów w Bimie, który jest najważniejszą imprezą w rocznym kalendarzu miasta, rozegranych jest ponad 300 gonitw. Bierze w nich udział około 30 wybranych przez właścicieli koni dziecięcych dżokejów. We wczesnych rundach zapłata dla nich wynosi od 50 000 do 100 000 rupii, czyli od 3,5 do 7 USD. W miarę postępu stawka ta rośnie. W finale dżokeje mogą zarobić dwukrotnie więcej, a licząc wraz z premią, zapłata może osiągnąć pułap nawet miliona rupii, czyli 70 USD.

Łączna pula wszystkich nagród w trakcie tej imprezy wynosi 482 000 000 rupii, czyli około 34 000 USD. Dla zwycięzcy finału w każdej kategorii nagrodą jest motorower o wartości 1200 USD. Drugą nagrodą jest krowa o wartości 500 USD. Za dalsze miejsca przyznawane są takie nagrody rzeczowe jak lodówki czy telewizory.

Matka 8-letniego dżokeja Imama Dudu, Tiara Dudu powiedziała:

 

Wyścigi konne to łatwe pieniądze dla rodziny. Dzięki nim możemy opłacić szkołę Imama. Dzięki nim będziemy mogli opłacić niezbędne łapówki, by spełniło się kosztowne pewnie marzenie syna o zostaniu policjantem.

 

To jeden punkt widzenia rodzica, mówiący o kwestii finansowej związanej z udziałem w wyścigach dziecięcych dżokejów. Jak to wygląda jeśli weźmiemy pod uwagę troskę lub wprost obawy o bezpieczeństwo startujących dzieci?
Oto odpowiedź jakiej udzielił Aikin Bin H Mansur, ojciec dwóch pełnoletnich synów (25 i 18 lat), którzy byli dżokejami oraz 7-letniego Adiego, który obecnie bierze udział w wyścigach:

 

Martwię się, że spadnie i stanie się mu krzywda. Ale tu na wyspie i w mojej rodzinie jest to tradycja. Adi czasami jak spadnie zostaje ranny, a czasami nie. Jeśli Bóg zechce żeby został ranny, to tak się stanie. To takie jest jego przeznaczenie.

 

A jak to wygląda z punktu widzenia najbardziej chyba zainteresowanego, czyli dziecięcego dżokeja? Oddajmy głos Adiemu, który zakwalifikował się do finału w Bimie, gdzie zajął 4 miejsce:

 

Lubię się ścigać i nie boję się. Trochę tęsknię za szkołą, kiedy wyjeżdżam na wyścigi.

 

Jego ojciec tak podsumował to wydarzenie:

 

Jestem zadowolony z tego tygodnia startów Adiego. Wygrał 162 USD i wraz z właścicielem konia lodówkę. To trochę mniej niż się spodziewałem. Ale to był dar od Boga.

 

Wygląda jednak na to, że osadzony głęboko w tradycji mieszkańców proceder jest i pewnie będzie dalej, bardzo trudny do zlikwidowania lub choćby zmiany.

W walce o zwycięstwo i nagrody specjalnych reguł w tych wyścigach nie ma. Na 20 minut przed startem w jednej z wczesnych gonitw trener jednego z 10 koni należących do Edyego Poky, napoił konia za pomocą rury koktajlem składającym się z 1 litra mleka, kilku jajek, napoju energetycznego, imbiru i kawy. Większość tej mikstury mającej zapewnić większą prędkość konia znalazła się na ziemi, ale właściciel i tak wydawał się być przed startem zadowolony.
Nie ukrywał on, że stosuje również inne sposoby wspomagania swoich koni.

 

Kupujemy leki dopingowe w Australii i „on line” w Indonezji. Podajemy je zastrzykami rano i w nocy podczas dni wyścigowych, tak żeby konie były szybsze i bardziej wytrzymałe - powiedział szczerze Edy Poky.

 

Inni właściciele koni i trenerzy koni w celu zwiększenia swoich szans na wygraną w gonitwie stosują również wcieranie w mięśnie zadu sproszkowanego chili lub innych proszków zrobionych z „ostrych” roślin. Ma to zapobiec odczuwaniu przez konie zmęczenia.

Czy biorąc pod uwagę wszystkie te uwarunkowania jesteśmy w stanie zaakceptować wyścigi konne w takim, indonezyjskim wydaniu?

Chyba każdy musi sam sobie odpowiedzieć na to pytanie. Jak dla mnie, nawet uwzględniając miejscowe warunki ekonomiczne, jest to jednak zbyt obce naszej, europejskiej kulturze.

 

W dniu wczorajszym stacja TVN24, w cyklu "Ewa Ewart poleca" wyemitowała reportaż dotyczący Wyścigów na wyspie Sumbawa. Tych z Państwa którzy nie mieli okazji zapoznać się z tym dokumentem zachęcmy do obejrzenia materiału poniżej.