Jej uśmiechnięta twarz nieobca jest kibicom aż trzech olimpijskich konkurencji jeździeckich, czyli ujeżdżenia, skoków przez przeszkody oraz WKKW. Jest bez cienia wątpliwości jedną z najciekawszych postaci w polskim, sportowym jeździectwie. Przez wiele lat jej sylwetka była bardziej znana w zawodach adresowanych dla młodych koni. Takich jak chociażby finały Mistrzostw Polski Młodych Koni w konkurencji skoków, ujeżdżenia i WKKW.

 


Cechą charakterystyczną jej jeździectwa jest taka jazda, na jaką pozwalają aktualne możliwości dosiadanego właśnie konia. Jej dewizą jest zasada, że po zakończonym przejeździe koń ma być tak samo zadowolony jak jego jeździec. Albo jeszcze bardziej.
Po takim wstępie już chyba każdy z czytelników odgadnął, że kolejnym bohaterem cyklu „W powiększeniu” jest zawsze pogodna i uśmiechnięta Daria Kobiernik.
Spróbujmy zatem w krótkiej rozmowie przybliżyć sylwetkę tej urodzonej 12 listopada 1985 roku amazonki. Spróbujmy zobaczyć jaka jest ta profesjonalistka obdarzona niezwykłym wyczuciem. Wyczuciem szczególnie potrzebnym w pracy z młodymi końmi.

 

 

ŚK - Zacznijmy może stosunkowo standardowo od pytania skąd wzięły się u Ciebie konie i sportowa jazda konna?

 

Daria Kobiernik – Pytanie może i jest standardowe, ale moja odpowiedź nie wiem czy będzie taka standardowa. Tak naprawdę, to nikt nie wie dlaczego akurat konie. Nie mam żadnych rodzinnych wskazań do tego. Według relacji moich rodziców, będąc jeszcze małym dzieckiem, bo miałam wtedy może jakieś 3 lata, pierwszy raz w swoim życiu zobaczyłam konia. Zobaczyłam i podobno „oszalałam” na tym punkcie. Myślę, że od zawsze też wszystkie zwierzęta były i są nadal dla mnie bardzo ważne. Faktem jest jednak i to, że wśród tych ważnych zwierząt, konie są najważniejsze. Jak pamiętam w wieku jakiś 5 lat bardzo mocno naciskałam rodziców, by zacząć jeździć konno lub w ogóle mieć cokolwiek wspólnego z końmi. Brzmi to trochę jakbym w jakiś sposób „terroryzowała” rodziców, ale myślę, że nie było aż tak źle. Myślę nawet, że moi rodzice mieli pod pewnym względem wygodną sytuację. Bo jeśli gdziekolwiek był jakiś koń, to mogli mnie spokojnie zostawić pod ogrodzeniem i robić swoje. Ja po prostu gapiłam się godzinami na konia lub konie i już byłam szczęśliwa. Byłam więc jako dziecko całkiem „prosta w obsłudze”. Oczywiście uwielbiałam jeździć do dziadków ze strony taty. Mieli oni normalne gospodarstwo wiejskie, gdzie były zwierzęta. To znaczy były kury, krowy i normalnie pracujący w gospodarstwie koń o imieniu Kuba. Czasem Tata wsadzał mnie na grzbiet Kubusia. Tak tylko, żebym posiedziała na nim w stój. Ale tylko gdy był już po pracy w polu, bo w przeciwnym razie nie akceptował nikogo na swoim grzbiecie (śmiech).

 

 

U Babci wraz z Tatą na Kubusiu

 

 

ŚK – A czy pamiętasz jakieś szczegóły związane z pierwszą jazdą konną?

 

D.K. – Miałam to ogromne szczęście w życiu, że w 1993 roku powstał w Przylepie ośrodek jeździecki. Ja miałam wtedy osiem lat i mieszkałam w Przylepie. Do stajni miałam 2 kilometry.
Chyba lepiej być nie mogło. Co prawda ośrodek w Przylepie powstał jako odłam studenckiego ośrodka jeździeckiego z drugiego końca Zielonej Góry, ale jak tylko usłyszałam, że ta stajnia powstaje to stałam się chyba jej pierwszym klientem. W stajni stały wtedy cztery konie, a moja pierwsza jazda była na koniu, który nazywał się Atrey. Tak nazywał się chyba bohater filmu „Niekończąca się opowieść”, który na koniu Artax przemierzał Morze Smutku, niemal topiąc się w jego bagnach. Ciekawostką tego okresu było to, że przeze mnie mój starszy o pięć lat brat też musiał zacząć jeździć konno. Po prostu rodzice nie chcieli mnie samej puszczać do stajni i zadanie opieki nade mną spadło na brata. Na początku nawet lepiej ode mnie sobie z tym wszystkim radził. Był przecież starszy, większy i bardziej sprawny fizycznie, więc łatwiej radził sobie z poważnymi, dużymi końmi. Nie powiem, złościło mnie to bardzo, ale musiałam jakoś to udźwignąć (śmiech). Zresztą brat zmienił swoje zainteresowania jak tylko mogłam sama jeździć do stajni. On od jazdy konnej odszedł, a ja zostałam dalej.

 

Wystarczył koń, abym godzinami spędzała czas przy ogrodzeniu. Tutaj z kuzynką Anią

 

 

ŚK – Co działo się dalej i co wyniknęło z tego, że zostałaś w stajni i jeździectwie?

 

D.K. – A cóż mogło wyniknąć? Jeździłam dalej konno (śmiech). Trafiłam na bardzo fajny okres w stajni, w Przylepie. Ponieważ rodziców nie było stać finansowo na to, żeby bez ograniczeń opłacać moje karnetowe jazdy, to mając 11 lat poszłam do dyrektora klubu, Konrada Jarowicza, i spytałam czy mogę, tak jak starsi ode mnie, odpracowywać jazdy. Nie bardzo jednak chciano się na to zgodzić, bo pewnie praca 11-letniej dziewczynki nie była specjalnie pożądanym „towarem”. Ostatecznie jednak wyprosiłam możliwość odpracowania co drugiej jazdy. Byłam wtedy przeszczęśliwa! Ale jak wracam do tamtego okresu, to widzę go jako bardzo dobry czas, kiedy będąc młodym człowiekiem nauczyłam się pracowitości i systematyczności. Każdy z klubowiczów miał takie specjalne książeczki pracy, gdzie wpisywano godziny pracy. A na jedną godzinę jazdy trzeba było zapracować przez 2 godziny. Oprócz tych prac „za jazdę” każdy klubowicz miał też obowiązek odbycia 2 razy w miesiącu „wachty”. W jej skład wchodziło wieczorne karmienie, nocowanie w stajni i pilnowanie porządku oraz rannego karmienia. Osobą, której dużo zawdzięczam z tego okresu, i która w jakiś sposób ukształtowała mnie, była z pewnością pracująca wtedy w stajni instruktorka Julia Tyszko. Była bardzo zaangażowana w prowadzenie jazd. Bardzo dbała o konie rekreacyjne i pilnowała, żeby wszystkie mniej więcej równo pracowały. Wiadomo, że w takich szkółkach konie miłe w obsłudze i bezproblemowe w jeździe są bardziej „oblegane”. Jest więcej chętnych do jazdy na nich niż na koniach trudniejszych. Julia pilnowała grafiku jazd i tego, żeby każdy z koni miał nie więcej niż dwie jazdy dziennie. Myślę, że dzięki niej nauczyłam się bardzo dużego szacunku do koni i tego jak współpraca z tymi zwierzętami powinna wyglądać.

 

 

ŚK – W jaki sposób i gdzie rozpoczęła się Twoja przygoda ze sportem jeździeckim?

 

D.K. – Wszystko to wydarzyło się w stajni w Przylepie. Moja przygoda ze sportem wyszła tak trochę „przy okazji”. Klub zaczął się rozwijać i zaczęto myśleć o startach w zawodach regionalnych. Najbliżej, bo po drugiej stronie Zielonej Góry był Drzonków i klub nawiązał z nimi dosyć ścisłą współpracę. Czasami, jak były problemy z transportem to jeździliśmy tam konno przez las dzień przed zawodami. Pamiętam, że wtedy w poniedziałek nie szłam do szkoły, bo przecież trzeba było wrócić z takich zawodów również na końskim grzbiecie. Był to bardzo fajny czas. W Przylepie postawiono wtedy na młodzież w wieku 11- 13 lat. Dostaliśmy „przepustkę” na jazdy sportowe, skokowe. Treningi skokowe prowadzili nam Krzysztof Kaliszuk i Olaf Maron.

 

 

ŚK – Czy pamiętasz swój pierwszy start?

 

D.K. – Ależ oczywiście. To były halowe zawody w Drzonkowie w styczniu 1997 roku.
Wystartowałam na Atreyu. To był wspaniały nauczyciel. Z tymi zawodami wiąże się ciekawa historia. Były to dwudniowe zawody, które zaczynały się w sobotę, w południe. To tak, żeby wszyscy dali radę przyjechać. Wtedy konkursy w klasie L na styl jeźdźca trwały bardzo długo.
Zresztą całe zawody były naprawdę bardzo długie. A konkurs klasy LL pierwszego dnia rozgrywany był na końcu. Tak mój sportowy debiut nastąpił o 12 w nocy. Niedziela rozpoczynała się konkursem klasy LL o godzinie 7 rano. Tak więc w pierwszym moim starcie w wieku 12 lat nie było taryfy ulgowej i musiałam się „zaprawić w boju”. Po latach nie pamiętam już dokładnie jaki wynik wtedy osiągnęłam, ale mam zdjęcia z dekoracji, więc jakiś przejazd musiał być bezbłędny. Można więc powiedzieć, że poszło dobrze. Kolejne starty nastąpiły stosunkowo szybko, bo przez zimę startowaliśmy w Drzonkowie co dwa tygodnie. Potem przyszły starty w otwartym sezonie. Między innymi w Przylepie gdzie organizowano takie specjalne zawody w ujeżdżeniu i skokach. Starowało się w nich na jednym koniu i końcowa klasyfikacja liczona była na podstawie obydwu wyników. Takie WKKW bez krosu. I ja również w takich zawodach w 1997 roku wystartowałam. Na czworoboku jednak, jak pamiętam obstawiałam raczej tyły. Nie poszło mi więc najlepiej.

 

 

ŚK – Czy można uznać, że to był Twój debiut w WKKW?

 

D.K. – Nie, absolutnie nie. WKKW pojawiło się w moim życiu rok po debiucie w skokach. Było to w czerwcu 1998 roku. Była to chyba naturalna konsekwencja ścisłej współpracy Przylepu z Drzonkowem. Właśnie w tym roku w Przylepie wybudowano kros i odbyły się pierwsze zawody w WKKW. Sam kros był dosyć trudny, bo Tomek Kowala jak później do Przylepu przyjechał, wprowadził w tym krosie kilka poprawek, które przyniosły jego złagodzenie. Zanim jednak się to stało zadebiutowałam w Przylepie na zawodach WKKW na młodym, czteroletnim koniu dla którego był to również pierwszy start w zawodach.
I choć połączenie stopnia trudności krosu z wiekiem moim i konia nie było najlepszym pomysłem, to jakoś to wszystko przetrwaliśmy. Do mety krosu dojechałam z dwoma wyłamaniami, a więc bagaż punktowy był spory. Czworobok też nie poszedł nam jakoś rewelacyjnie. Miałam jednak satysfakcję, że daliśmy radę ukończyć zawody. W tym samym roku wystartowałam jeszcze w wyjazdowych zawodach WKKW w Drzonkowie na innym, również czteroletnim koniu o imieniu Misurat. Tam już poszło nam całkiem dobrze.

 

 

ŚK – Czy ten dobry występ zadecydował o tym, że na jakiś czas to właśnie WKKW stało się Twoją podstawową konkurencją startów?

 

D.K. – Jeśli chodzi o ten temat, to sprawa nie była taka prosta. To nie było tak, że to ja decydowałam o tym, że chcę startować w WKKW lub w skokach. Ja po prostu chciałam jeździć, startować i w ogóle jak najwięcej przebywać z końmi. To klubowi działacze zdecydowali w jakiej konkurencji będziemy startować. Pamiętam też, że grupa moich rówieśników bardzo przeżywała starty. Byli bardzo w to wszystko zaangażowani. Znali nazwiska startujących, starszych zawodników. Dla mnie wtedy najbardziej liczyło się to, żeby jak najwięcej czasu spędzać z końmi. Same starty czy sport jeździecki nie były dla mnie wtedy celem samym w sobie. Były środkiem do osiągnięcia celu, którym była możliwość jak najczęstszego przebywania z końmi. Ponieważ miałam pewne umiejętności, powiedzmy, że też jakąś „smykałkę” do tego, to wychodziło mi to całkiem dobrze. Przebywanie z końmi, obcowanie z nimi i uczenie się ich było dla mnie najważniejsze. Oczywiście to nie było tak, że byłam jakoś zmuszana do udziału w zawodach. Starty, zwłaszcza te udane, sprawiały mi przyjemność. Było to fajne uczucie kiedy robiłam coś dobrze. Kiedy udało mi się dobrze wykonać kolejne, trudniejsze zadanie. Zawody, to były takie „egzaminy” pokazujące na jakim etapie się jest i ile jeszcze jest do zrobienia.

W 1999 roku po raz pierwszy wystartowałam w Olimpiadzie Młodzieży. Oczywiście był to Drzonków. Wynik jaki tam zrobiłam nie był może specjalnie spektakularny, ale jak pamiętam po tych zawodach zaczęłam wyjeżdżać poza nasz okręg. Myślę, że przełomowym rokiem był dla mnie kolejny rok 2000. Na Olimpiadzie Młodzieży w Ochabach zdobyłam w konkurencji WKKW srebrny medal. Startowałam wtedy na trudnej w prowadzeniu klaczy Lotta. Mimo tego udało mi się z nią dogadać na tyle, że robiliśmy dobre czworoboki. Po ujeżdżeniu byłam na niej jak to się mówi „po przodach”. Co prawda „straciłam” złoto na parkurze, ale klacz była naprawdę bardzo dzielna w krosie. Medal ten dał mi przepustkę do Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Drzonkowie.

 

 

Ochaby, srebrny medal podczas OOM. Na podium razem z Katarzyną Bawłowicz, Adam Kubacki i gratulujący nam śp. Karol Rómmel.

 

 

Równolegle uczyłam się w Liceum Ogólnokształcącym w Zielonej Górze. Można powiedzieć, że zaczął się dla mnie czas intensywnego sportu, intensywnego jeździectwa i czas kolejnych sukcesów.
Wyprowadziłam się z domu i zamieszkałam w internacie w Drzonkowie. To właśnie z Lottą przeniosłam się do nowej stajni. Była to bardzo dzielna klacz, mocno idąca w krosie, ale mało w sportowym typie. Półśląska klacz z duszą folbluta.

 

 

Lotta, Półśląska klacz. W krosie bardzo trudna w prowadzeniu. Na czworoboku się dogadywałyśmy.

 


Z początku jeszcze nie wszystko ogarniałam i pamiętam z tego okresu taką historię. W pierwszym miesiącu mojego pobytu w Drzonkowie mieliśmy zaplanowany poważny start międzynarodowy w czeskich Karlovych Varach, tak aby jeszcze jako junior młodszy wejść na poziom 1*. Czyli na poziom juniorski. Dopiero na miejscu okazało się, że ma to być start w pełnej wersji. A tutaj muszę się przyznać, że mimo, iż już parę lat startowałam w tej konkurencji, to nie miałam pojęcia, że istnieje taka wersja tych zawodów! I tak na miejscu dowiedziałam się o istnieniu dróg i ścieżek, steepla i wszystkich poważnych zasadach. Nie do końca rozumiałam co ja tam mam jeszcze zrobić. Zresztą ten start do najlepszych nie należał. Kobyłka bardzo się „nagrzewała” w trakcie jazdy. Założenia przed startem były takie, że kros miałam przejechać „przez nóżkę”. Ale wcześniej, na steeplu miałam ją po prostu puścić, żeby się wybiegała, aby lepiej się prowadziła podczas krosu. Tylko na tej klaczy nie dało się tak jechać. Steepl przejechałam 30 sekund przed czasem, co było … no niedopuszczalne, to chyba najłagodniejsze określenie. Na drogach i ścieżkach miałam się z nią nie szarpać. Kiedy tak zrobiłam to wyprzedziłam 4. zawodników. W efekcie końcowym, już na trasie krosu, klacz dalej szła mocno ze mną na grzbiecie. Byłam wtedy małą i słabą fizycznie dziewczynką i nie dałam rady jej przytrzymać. A klacz nie miała już siły podnosić nóg. Na jednej z przeszkód Lotta przewróciła się ze mną. To był dla mnie duży szok. Pozbieraliśmy się jednak i dokończyliśmy ze sporym bagażem punktowym ten kros. Później w wieku juniorskim miałam jeszcze sporo upadków, ale ten pierwszy i to na międzynarodowych zawodach zapamiętałam szczególnie. Każdy z nich dawał mi jednak spory materiał do przemyśleń. Do analizy dlaczego właśnie tak to się skończyło. Myślę, że takie elementy też wzbogaciły mnie jako jeźdźca.

W kolejnych latach było coraz lepiej. Startowałam coraz więcej w WKKW, osiągając dobre wyniki oraz okazjonalnie w konkursach skoków do 120 cm. Stawka dosiadanych przeze mnie koni ciągle się powiększała. W wielu 16 czy 17 lat udało mi się tak pokazać młodego, 4-letniego konia, że zajął on drugie miejsce w finale MPMK. To dla tak młodej zawodniczki był niemały sukces. Pierwszy rok juniorski, czyli rok 2001 przyniósł mi też zakup konia z klubu w Przylepie, kasztanowatej klaczy Iluzja. Przez cały okres juniorskich startów był to dla mnie nie tylko podstawowy koń, ale również niesamowicie brutalny i wymagający nauczyciel. Myślę, że zawdzięczam jej bardzo dużo. Jeździliśmy całkiem przyzwoite czworoboki, ale klacz bała się wody i miałam z nią na krosie problemy. Kiedy jednak pojechaliśmy na moje pierwsze Mistrzostwa Polski w WKKW, w kategorii juniorów, udało mi się do niej dotrzeć i przekonać, żeby nie bała się wody. Na tych właśnie zawodach po raz pierwszy przejechaliśmy kros bez problemów. Byłam z tego powodu tak szczęśliwa, że zabrakło mi skupienia na parkurze i zrobiłam tam jakiś pogrom, bo chyba aż trzy zrzutki.

 

 

Iluzja

 

 

Skończyło się to szóstym miejscem w Mistrzostwach. Po nich właśnie mój Tata zakupił dla mnie Iluzję z klubu w Przylepie. Niedługo później pojechaliśmy razem z Iluzją w sierpniu na moje pierwsze Mistrzostwa Europy, rozgrywane w Walldorfie w Niemczech. Byłam w polskiej ekipie najmłodszym i najmniej doświadczonym członkiem i w związku z tym startowałam indywidualnie, nie w zespole. Jednak wynik uzyskany na czworoboku był dla mnie bardzo pozytywnym „kopem do przodu”. W moim debiucie na tak poważnej imprezie zajmowałam po czworoboku 8. lokatę! Po raz pierwszy w moich notach arkuszowych zobaczyłam taką ocenę jak 9! To było coś niesamowitego.

 

 

Niezwykle udany debiut na czworoboku podczas ME 2001 - Iluzja.

 

 

Kros był bardzo trudny, a ja byłam bardzo zestresowana. Dzisiaj mogę powiedzieć, że „nie było mnie wtedy na górze” i na przeszkodzie nr 4 miałam jedno wyłamanie. To była wodna przeszkoda. Jednak wspominam dobrze ten występ, bo chyba jak na niedoświadczoną zawodniczkę startującą na niedoświadczonym, 6-letnim koniu udało nam się ukończyć Mistrzostwa Europy nie przynosząc swoim występem wstydu.

 

 

Kros podczas ME - Iluzja.

 

 

W kolejnym roku dogadaliśmy się z Iluzją na tyle, że byliśmy w wielu zawodach faworytami. W Mistrzostwach Polski, startując na siwej Isonie i kasztanowatej Iluzji prowadziłam po czworoboku na obydwu koniach. Kros na obydwu przejechałam na czysto. Na finał wybrałam należącą do trenera Kowali, bardzo mi oddaną Isonę. To była moja prawdziwa przyjaciółka.

 

 

Isona była dla mnie prawdziwą końską przyjaciółką.

 

 

By zdobyć złoto mogłam zrobić na parkurze jedną zrzutkę. I ja ją zrobiłam. Niestety, dołożyłam jeszcze zrzutkę na ostatniej przeszkodzie i zajęłam w Mistrzostwach Polski czwarte miejsce. A jadąc poza Mistrzostwami na Iluzji przejechałam parkur na czysto! Zawody z Iluzją wygrałam, ale medalu z Mistrzostw nie miałam. To była kolejna nauka dla młodego człowieka. Dosyć bolesna nauka. Ale to jest piękno sportu. W trzecim roku juniorskich startów sięgnęłam po złoto na Mistrzostwach Polski w WKKW. Z tym wiąże się kolejna ciekawa opowieść, bo ostatniego dnia wjechałam na parkur z gorsetem na szyi i zabandażowanym nosem. Startując na mojej Iluzji pokonałam kros na czysto. Jadąc jednak na drugim koniu, młodej, jeszcze niezbyt doświadczonej Barii, na jednej z przeszkód się wywróciliśmy. Prawdopodobnie słońce na tej przeszkodzie oślepiało konie, bo trzy konie jadące jeden po drugim tam właśnie się wywróciły. Noc spędziłam w szpitalu, ale rano dojechałam na zawody i pojechałam po złoto. Miałam po dwóch dniach przewagę nad drugim w klasyfikacji 12 punktów. Jak było się w tej sytuacji poddać i zostać w szpitalu? Ponieważ były to jeszcze czasy, że sędziowie zgodzili się na start w gorsecie, to pojechałam i wróciłam z tych Mistrzostw ze złotem. Dzisiaj nie byłoby to możliwie (śmiech).
Potem przyszły starty w grupie młodych jeźdźców, gdzie również zdobyłam złoto Mistrzostw Polski. Przyszły kolejne sukcesy.

 

Medal na MPJ w 2003 z klaczą Iluzja.

Dekoracja MPJ w 2003.

 

 

ŚK – Muszę przyznać, że słucham tego z wypiekami na twarzy. W Twojej opowieści brzmi to wszystko niezwykle łatwo. A przecież sukcesy w sporcie jeździeckim okupione są zazwyczaj wielką, konsekwentną pracą.

 

D.K. – Siłą rzeczy w tym co mówię musi być pewien skrót, bo inaczej moglibyśmy rozmawiać bardzo, bardzo długo. Oczywiście sukcesy nie przychodzą same. Bez pracy nie ma co o nich marzyć. A ja byłam i chyba nadal jestem bardzo pracowita. W połączeniu z faktem, że dostawałam wtedy bardzo dużo koni do jazdy, przyniosło to dobry efekt i kolejne sukcesy w konkurencji WKKW, w postaci złotych medali.
Oczywiście bardzo dużo wyniosłam ze współpracy z różnymi trenerami. O tym, że dobre podstawy i właściwy stosunek do koni wyniosłam z czasów współpracy z Julią Tyszko już mówiłam na początku. Kolejni trenerzy również wnieśli bardzo dużo do mojego jeździectwa. Pierwsze treningi skokowe z Olafem Maronem i Krzysztofem Kaliszukiem. W świat WKKW wprowadzał mnie doskonały trener Tomek Kowala. W okresie juniorskim, na co dzień pomagał mi również Jerzy Gontowiuk. Miałam również to szczęście, że trafiłam w Kadrze Polski na okres kiedy po powrocie z USA pracował z nią Jacek Wierzchowiecki. To było fantastyczne doświadczenie, a trener był naprawdę wielkim autorytetem. Wieloletnia współpraca z takimi szkoleniowcami jak Małgorzata Morsztyn i Gerd Heuschmann ukształtowała mnie już jako dojrzałego jeźdźca. Ale tak naprawdę najlepszymi moimi nauczycielami były zawsze konie.


Sport jeździecki dał mi fantastyczną możliwość współpracy z tymi pięknymi zwierzętami.
Różnorodność dosiadanych koni pozwoliła mi zdobyć ogrom doświadczenia. Myślę, że udało mi się nie zmarnować okazji jakie los przygotował na mojej drodze życia. Od samego początku starałam się dużo obserwować, wsłuchiwać się w konie i analizować ich zachowania. To pomagało mi rozwiązywać problemy i robić postępy w mojej jeździe i w sporcie. Dzięki trenerskiej współpracy z Tomkiem Kowalą, który był moim trenerem „na co dzień” miałam możliwość pracy z dużą ilością koni. Jak pamiętam jeździłam po 10 koni dziennie. Często, aby pogodzić jazdy ze szkołą, zaczynałam o 3-4 i jeździłam przed szkołą 3 konie. Pozostałe jeździłam po szkole. Najczęściej stajnię opuszczałam w okolicy godziny 21. W mojej stawce na ogół były młode konie, które „robiłam od zera”. To była doskonała dla mnie szkoła i nauka koni. Bo każdy z nich był inny. Wymagał innego, indywidualnego podejścia. I tego właśnie się uczyłam od wieku juniorskiego. To zresztą stało się źródłem moich sukcesów i medali.

 

 

ŚK – Brzmi to wszystko doprawdy fantastycznie. Jednak po sukcesach, o których tak pięknie i barwie opowiadałaś przed chwilą, zniknęłaś na jakiś czas z WKKW i sportu. Co się stało?

 

D.K. – Znowu nie była to moja inicjatywa. Znowu życie na swojej fali poniosło mnie według swojego własnego scenariusza. Poważny wypadek mojego podstawowego konia podczas pokonywania krosu wyłączył mnie ze startów. Być może ktoś inny otrząsnął by się z tego i dalej próbował na kolejnym koniu.
Dla mnie jednak było to wielkie przeżycie. Musiałam jakoś nabrać dystansu. W pewien sposób odciąć się od sportu. Oczywiście ani nie chciałam ani też nie mogłam odciąć się od koni. W treningu miałam już wtedy sporo koni i nie mogłam ich tak po prostu porzucić. Pozwoliło mi to utrzymać kontakt z jeździectwem oraz w dalszym ciągu mogłam się rozwijać jako jeździec.
To było dla mnie wtedy ogromnie ważne. Zresztą dalej jest ważne. Po wycofaniu się ze startów zaczęłam pracę z młodymi końmi przygotowując je i pokazując w ujeżdżeniu, skokach i sporadycznie w WKKW na czempionatach. Ponieważ większość koni z jakimi pracowałam to były konie skokowe, to siłą rzeczy główny ciężar mojej pracy skupił się na skokach przez przeszkody. Starałam się oczywiście nie porzucać pozostałych dwóch konkurencji jeździeckich.

 

Baria, pierwszy młody koń z którym zajęłam wysoką lokatę w MPMK (2. miejsce konie 4-letnie).

 

 

ŚK – Czy to wtedy ukształtowałaś się jako dzisiejszy jeździec zawodowy? Specjalistka od pracy z młodymi końmi, obdarzona niezwykłym ich wyczuciem oraz nawiązująca z nimi fantastyczny kontakt i do tego pracująca i startująca w trzech olimpijskich konkurencjach.

 

D.K. – Myślę, że nie można tego ująć w ten sposób. Wydaje mi się, że to jakim jestem dzisiaj jeźdźcem kształtowało się powoli od pierwszego dnia kiedy zobaczyłam konie i nie dawałam rodzicom spokoju dopóki mi nie znaleźli jakiegoś konia. Konia, którego mogłam choćby obserwować. Kształtowały mnie później wszystkie lata treningów i startów. Każdy koń, którego dostałam do jazdy uczył mnie czegoś innego. Czegoś nowego. Odkrywałam to moje jeździectwo.
Odkrywałam je podczas udanych startów, kiedy wszyscy wokół się uśmiechali i mi gratulowali. Ale również podczas tych startów kiedy posiniaczona i rozbita fizycznie wstawałam, by znowu wsiąść na konia i dokończyć kros, a na mecie fety nie było. Wszystkie te doświadczenia tworzyły mnie taką, jaką jestem dzisiaj. Tworzyły moje jeździectwo.

 

 

ŚK – To jakie jest to Twoje jeździectwo? Pokusisz się o jego podsumowanie w kilku słowach?

 

D.K. – W kilku słowach? Chyba nie będzie to łatwe. Bo jak można w kilku słowach zawrzeć te wszystkie lata? Jak w kilku słowach można zamknąć tyle koni, których ścieżki los postawił na mojej drodze? Ale spróbuję. Może uda się to zadanie w kilku zdaniach?
Całą moją filozofię w podejściu do koni można zamknąć w stwierdzeniu, że my jako ludzie jesteśmy koniom coś winni. Za to, że pozbawiliśmy te piękne zwierzęta wolności. Za to, że nauczyliśmy je od tysięcy lat służyć ludziom. Za to, że wymyśliliśmy te wszystkie sporty konne oraz za to, że tak bardzo je od nas uzależniliśmy. Jesteśmy im winni to, żeby im było z nami dobrze. Powinniśmy pracować z nimi w zgodzie z ich naturalnymi predyspozycjami.
W zgodzie z ich psychiką i biomechaniką, a więc z ich osobniczymi, fizycznymi i psychicznymi możliwościami. Konie, z którymi pracuję, dużo czasu spędzają na padokach, razem ze swoimi końskimi towarzyszami. Bo boks to nie jest ich naturalne środowisko. To tylko nasz, ludzki wymysł. To na padokach moje konie wiodą życie w grupie, a trening i pobyt w boksie są tego tylko pewnym uzupełnieniem. Staram się tak stawiać im indywidualne zadania, żeby każdy koń rozumiał co od niego wymagam. Bo kiedy się to osiągnie, to koń staje się prawdziwym partnerem, który ma ze swoim jeźdźcem taki sam wspólny cel. Dopiero wtedy kiedy się to osiągnie, możemy powiedzieć, że na czworoboku, parkurze czy trasie krosu oglądamy prawdziwą parę jeździec – koń.

 

 

 

 

I uważam to za najpiękniejsze odczucie jakie zawodnik może przeżywać wraz z dosiadanym koniem. Takie swoiste Katharsis.
Oczywiście, pomimo takiego nastawienia nie zawsze wszystko układa się po mojej myśli. Nie zawsze, bo w moim jeździectwie każdy koń to całkowicie inna historia. Inna osobowość i inny temperament. Inne metody czy sposób pracy. Staram się, żeby efektem końcowym tej pracy był kończący start zrelaksowany wierzchowiec. To jest ważniejsze niż uzyskany wynik.

 

 

ŚK – Dziękując za rozmowę, chciałbym pożegnać się z Tobą ostatnim jeszcze pytaniem: co daje Ci jeździectwo i jazda konna?

 

D.K. – Najkrótsza odpowiedź brzmi: wszystko. Konie i praca z nimi to mój cały świat. Dzięki nim spotykam na swojej drodze wspaniałych ludzi. Ludzi, którym bardzo dziękuję, że są, że rozumieją to co robię i mnie wspierają.